Название | Molly |
---|---|
Автор произведения | Agnieszka Lingas-Łoniewska |
Жанр | Короткие любовные романы |
Серия | |
Издательство | Короткие любовные романы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788380538191 |
– Dobrze wiesz. Nie miziasz się z nowo poznanymi facetami. Tylko ich okradasz albo kusisz, albo wkurwiasz.
Wzruszyłam ramionami.
– Zrobiłam wyjątek. On był całkiem fajny.
– Nooo, powiem ci, że mocna dziesiątka.
– Ty i twoje rankingi.
– Wiesz, że potrafię docenić urodę, nieważne czyją. I co dalej?
– Ale co?
– On wie, gdzie mieszkasz. – Robson zaczął odliczanie, odchylając palec. – Wie, że kradniesz fury. – Drugi palec. – I pewnie już wie, że dwóch jego kumpli zostało opędzlowanych na wczorajszej imprezie. – Trzeci palec. – A ty pytasz „ale co?”. Heloł!!!
Robert wpatrywał się we mnie z marsem na czole, a te trzy odgięte palce wyglądały jak wyrzut sumienia. Czy Wiktor mógł naprawdę zrobić coś takiego? Przecież nie wiedział, że kradnę samochody, na jego oczach uruchomiłam tylko ten jeden… No tak, ale nie jest to umiejętność, którą nabywamy na zajęciach technicznych… Jezu, czy on mógłby mnie wydać… Nie, to niemożliwe. Ale niby dlaczego? Przecież nie dlatego, że będzie się czuł zobowiązany wobec mnie, bo zrobiłam mu dobrze ręką. To tak nie działa. A jednak czułam, jakoś podświadomie, że ze strony tego faceta nic mi nie grozi.
– Nie dramatyzuj. Spotkam się z nim i wszystko załagodzę – stwierdziłam ze spokojem, którego wcale nie czułam.
– Masz zamiar się z nim spotkać?
– Noo, ma do mnie zadzwonić. Jeśli oczywiście zapamiętał mój numer.
Powiedziałam mu go tylko raz, kiedy wysiadałam. Zobaczymy, czy pan Wiktor ma dobrą pamięć. Coś mnie wtedy tknęło, jakieś dziwne déjà vu, ale po chwili ulotniło się, jak resztki marzeń sennych zaraz po przebudzeniu.
Robson oparł się na łokciu i gapił się na mnie spod zmarszczonych brwi.
– Przestań się tak lampić. Nie jesteś moim ojcem.
– Nie mam zamiaru nim być. Poza tym twój ojciec…
– Dobra, zamknij się. I złaź z mojego łóżka! – Skopałam go na ziemię.
Robert wstał i wyciągnął szerokie ramiona.
– Uważaj, mała. – W jego głosie zabrzmiały czułość i troska.
– A co ja robię cały czas?
– Lecz teraz chyba jest nieco inaczej?
– Idź stąd, panie psychologu. Chcę się umyć i ubrać.
– Nie masz tam nic, czego bym nie widział.
– I to twoje szczęście! Sio!
Wykąpałam się, ubrałam i poszłam do naszej małej kuchni, gdzie Robson już zaparzył kawę w ekspresie przelewowym. Piłam małą czarną, bez żadnych dodatków. Patrzyłam na kumpla, który ubrany w szorty i koszulkę z napisem „Jestem królem zwierząt” krzątał się przy kuchence i smażył jajecznicę.
– No to ile wczoraj skubnąłeś?
– Dwa kafle.
– E, to spoko. Do mojej wypłaty zejdzie.
– Dostanę też w przyszłym tygodniu pieniądze za ten obraz, co ostatnio poszedł. Więc damy radę.
– Jak zawsze. – Uśmiechnęłam się.
Robert pięknie malował, a ostatnio jego obrazy zaczęły się świetnie sprzedawać. Wisiały teraz w zaprzyjaźnionej pizzerii i stamtąd już cztery jego prace poszły w świat. W sumie nieźle nam się wiodło, jak na dzieciaki z bidula. Nagle dobiegł mnie dźwięk wiadomości. Sięgnęłam po komórkę. Widniał tam esemes z nieznanego numeru.
Jeśli masz ochotę na ponowną przejażdżkę moim autem, zapraszam Cię na kolację. O 19 koło fontanny na rynku?
Parsknęłam śmiechem. Ależ on był ugrzeczniony. No i skubaniec miał dobrą pamięć! Odpisałam:
Nie chodzę na kolacje z nieznajomymi. Przyjedź po mnie o 17 i weź kąpielówki.
Robson oparł się o szafkę, eksponując swoje imponujące bicepsy. Wystawiłam język i udałam, że sapię jak piesek.
– Piszesz z nim?
– Nie, z twoją żoną – odparłam, kiedy mój telefon znowu piknął.
Widzę, że wszystko musi być po Twojemu. Okej, będę czekał.
Uśmiechnęłam się i odłożyłam telefon.
– Czego? – spytałam Roberta, który nakładał jajecznicę na talerze w ręcznie malowane kwiatki, odziedziczone po babci, i jednocześnie piorunował mnie wzrokiem.
– Niczego. Po prostu nie chcę, żebyś wpakowała się w jakieś bagno. Już jak byłaś z Baronem, to…
– Baron to inna bajka i dobrze o tym wiesz. Jakbym miała swój rozum wtedy, na pewno bym się z nim nie spotykała. Poza tym jednak nauczył mnie wielu przydatnych umiejętności. A Wiktor… to zupełnie co innego.
– No raczej, facet jest prezesem czy kimś i pewnie jesteś dla niego niczym jakaś egzotyka.
– Zabawi się i pójdzie? – Uniosłam brew i ładowałam jajecznicę do ust.
– Może tak być.
– A może to ja zabawię się i pójdę.
Robson kiwnął głową.
– Też możliwe.
– Przestań marudzić. Po prostu koleś mi się podoba, ma superciało i niezłego… – Uniosłam znacząco brwi.
– Już go widziałaś?
– Yhm, i nie tylko.
– Boże, jaka z ciebie zepsuta osoba!
– Przepraszam, ojcze Robercie, to silniejsze ode mnie.
Parsknął, ale po chwili spoważniał.
– Jesteś dla mnie jak siostra i dobrze o tym wiesz. Po prostu martwię się o ciebie.
– Ja o ciebie też. Nie martw się, Robson. Jestem Molly, pamiętasz?
– Właśnie dlatego się martwię – mruknął i zaczął zbierać talerze ze stołu.
Patrzyłam na niego i się uśmiechałam. Był moim bratem, nieważne, że nie łączyły nas więzy krwi. Mogłam na nim zawsze polegać. Od momentu, kiedy spotkaliśmy się w domu dziecka – gdy ja miałam sześć lat, a on osiem – byliśmy nierozłączni. Chodziliśmy do jednej podstawówki na Psim Polu, bo tam był nasz pierwszy zastępczy dom. On mnie bronił, kiedy dzieciaki próbowały wyżywać się na „sierocie z bidula”. Szybko urósł i był silny, poza tym umiał się bić. Kilka razy pokazał, na co go stać, bo choć nie był typem zabijaki, to miał świra na punkcie nietykalności osobistej. Zwłaszcza mojej.
Kiedyś jakiś gość przyczepił się do mnie w klubie. Był wstawiony i namolny, a ja miałam ochotę się bawić, ale sama. Facet tego nie rozumiał. Robert wbił go w ziemię i wykopał z klubu, przy milczącej aprobacie bramkarzy, którzy zresztą nas doskonale znali, bo pracowali przecież dla Barona, a to był mój eks i nie tylko. Wiele nas łączyło. W każdym razie Robson potrafił się bić, oj tak. Innym razem przechodziliśmy przez ulicę na pasach. Był wieczór, światła nie działały. I jechał jakiś kark z siłowni w wypasionej audicy. Musiał hamować i z tego powodu wyskoczył z samochodu, wrzeszcząc głównie na mnie. Było coś o durnej blondi i ślepej krowie. Robert najpierw grzecznie mu wytłumaczył, że piesi mają pierwszeństwo, a poza tym przecież widział nas