Название | Nienawiść sp. z o.o. |
---|---|
Автор произведения | Matt Taibbi |
Жанр | Языкознание |
Серия | Amerykańska |
Издательство | Языкознание |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381911160 |
Pod koniec roku 2016 Liz Spayd, redaktorka obsługująca korespondencję od czytelników „New York Timesa”, zaczęła otrzymywać mnóstwo maili ze skargami na „fałszywą równowagę” – podnoszono głównie, że „Times” poświęca zbyt wiele uwagi sprawie serwera mailowego Hillary Clinton i przydaje powagi historiom o Fundacji Clintonów. Przychodziło tego tyle, że Spayd uznała za stosowne udzielić odpowiedzi na łamach gazety.
„Problem z doktryną fałszywej równowagi polega na tym, że maskuje się ona jako racjonalne rozumowanie – stwierdziła. I dodała: – Krytycy tak naprawdę chcieliby, żeby to według ich kryteriów moralnych i ideologicznych dziennikarze oceniali kandydatów”.
Dołożyła jeszcze hipotetyczny kazus:
Powiedzmy, że dziennikarze uznają korzystanie przez Clinton z prywatnych serwerów mailowych za pomniejszy grzech w porównaniu z tym, że Trump nakłaniał Rosjan do wywierania wpływu na wybory w USA przez hakowanie komputerów – pamiętacie takie coś? Czy dla takich paternalistycznych mediów kolejnym krokiem nie byłoby ograniczenie pisania o mailach Clinton do minimum, żeby czytelnicy nie pogubili się w hierarchii ważności tematów? Czy w ogóle należy ruszać tę mailową sagę? Witamy na równi pochyłej.
Zapewne Spayd nie miała jeszcze pojęcia, że odwoływanie się do koncepcji równi pochyłej również miało wkrótce pójść pod nóż, ale to inna sprawa.
Gdy Spayd odpierała ataki spod znaku „fałszywej równowagi”, „Times” przystał na istotne zmiany wewnętrzne. Znaczącym etapem był tu ów felieton Jima Rutenberga nawołujący dziennikarzy do tego, by w erze Trumpa zmienili podejście do dawnych „standardów obiektywności”. Rutenberg napisał go w sierpniu, w tym samym czasie, kiedy Spayd zaczęła odpowiadać na zarzuty czytelników dotyczące wyważenia.
Rutenberg wywodził, że powinniśmy znaleźć nową postać „obiektywności”, taką, dzięki której „historia dobrze nas osądzi”. Był to w zasadzie prosto zakodowany komunikat: przyjmijmy argument, że należy najpierw ocenić polityczne efekty danego materiału, zanim się go opublikuje, nawet jeśli to istotna wiadomość. Czy dla „Timesa” był to poważny krok? Wiem, że ja sam tak to oceniłem, podobnie jak kilkoro innych dziennikarzy. W tym także Spayd.
– Moim zdaniem był istotny – mówi. – Przecież poszedł na pierwszej stronie, tak?
Faktycznie „Times” zamieścił apel Rutenberga o „standardach obiektywności” na stronie A1, najcenniejszej połaci papieru w amerykańskich mediach. To dobitnie pokazywało, jakie opinie panują w tej gazecie.
Po zwycięstwie Trumpa Spayd zrobiła coś, co wielu uznało za niewybaczalny grzech: wystąpiła w programie telewizyjnym Tuckera Carlsona. Carlson zaczął od pokazania nagłówka z „Timesa” z pierwszego dnia po wyborach: Demokraci, studenci i zagraniczni sojusznicy stają w obliczu prezydentury Trumpa.
„Times” nie ma, rzecz jasna, obowiązku świętowania wygranej Trumpa w wyborach, ale taki nagłówek wskazywał na znaczną zmianę kursu stylistycznego. Mniej było w tym dziennikarstwa, a więcej czytelnego sygnału dla odbiorców; takie łopatologiczne wymienianie grup społecznych: Normalni obywatele naszego kraju! Zapnijcie pasy, szykuje się prezydentura Trumpa.
Gdy Carlson stwierdził, że to „opowiedzenie się po jednej ze stron”, Spayd nie przyznała mu racji, lecz powiedziała, że to coś bardziej delikatnego, ale może jednak gorszego: „nieuświadomiony punkt widzenia, który bierze się z […] bycia w Nowym Jorku, w pewnym kręgu, i postrzegania świata na pewien określony sposób”.
Jak przystało na telewizyjnego konserwatystę, wiecznie w ataku, Carlson nie przyjął gałązki oliwnej, którą wysunęła ku niemu Spayd. Wolał zasypywać ją kolejnymi ciosami.
Wypytywał ją o orientację polityczną dziennikarzy. Protestowała, mówiąc, że reporterzy „Timesa” z całych sił starają się zachowywać uczciwie i profesjonalnie, ale Carlson tylko prychnął:
– Może i bym uwierzył, ale tak się składa, że wiem, że to nieprawda.
Następnie przeczytał serię antytrumpowskich tweetów wysłanych przez zdjętych zgrozą dziennikarzy terenowych „Timesa”. Dobrym przykładem był tu tekst Liama Stacka: „Kolegium elektorów było po to, żeby powstrzymywać ludzi takich jak Trump przed objęciem urzędu”.
– Żarty sobie z nas robicie? – ciskał się Carlson.
Spayd pokiwała głową, mówiąc:
– No, moim zdaniem to oburzające.
Te jej słowa wznieciły falę jęków, bo dały typkom wspierającym Trumpa i samemu Carlsonowi temat do gadania, co także jest grzechem śmiertelnym.
Tyle że Spayd nie chodziło o to, że posiadanie poglądów politycznych to coś złego czy też że wśród dziennikarzy jest zbyt wielu liberałów. Próbowała raczej powiedzieć, że nie godzi się na to, by reporter publicznie demonstrował polityczne zapatrywania, przynajmniej jeśli chodzi o wierność wieloletnim standardom, których trzymała się jej gazeta.
Spayd podkreślała, że każdy z nas ma osobiste poglądy polityczne, ale „powinny one pozostać osobiste”, a „kiedy człowiek pisze się na bycie dziennikarzem, to powinien być dziennikarzem”.
Obejrzałem ten wywiad ze Spayd, bo koledzy nalegali, żebym kliknął w link i „zobaczył, jaka była straszna”. Zrobiłem to więc i byłem w szoku, bo moim zdaniem zupełnie źle ją zrozumieli. Spayd wyrażała poglądy, które dziesięć lat temu nikogo by nie bulwersowały, bardzo w dawnym stylu „Timesa” i na swój sposób bardzo prodziennikarskie.
W erze przed nastaniem mediów społecznościowych dziennikarze przeważnie nie musieli legitymować się przed światem ze swoich poglądów politycznych. Dziś każdy jest w praktyce felietonistą. Spayd stwierdzała, że to wcale niekoniecznie ewolucja w dobrym kierunku, a w dodatku wystawia i dziennikarzy, i gazety takie jak „Times” na oskarżenia o stronniczość z powodów, o które wcześniej nie było potrzeby się martwić.
Dziś Spayd wspomina tamto lato bez entuzjazmu. Nie cieszyła się z kandydatury Donalda Trumpa, ale z racji zajmowanego stanowiska uważała, że nie powinna o tym mówić. Wiedziała też, że wdawanie się w dyskusję o „fałszywym wyważeniu” jest ryzykowne.
– Byłam świadoma, że szturcham śpiącego niedźwiedzia – mówi. – Podejrzewałam, że niedźwiedź mi odda.
Zrobiła to jednak, bo uważała, że należy bronić podstawowych zasad, „starać się utrzymać te wartości”. Przez „te wartości” rozumiała obowiązującą od bardzo dawna w „Timesie” zasadę, zgodnie z którą dziennikarze przynajmniej udają, iż ich osobiste poglądy nie odbijają się na opisywanych tematach. Jednak w nowych warunkach obstawanie przy takiej zasadzie postrzegane było wyłącznie jako działanie na korzyść strony przeciwnej.
– To tylko sposób maskowania swoich argumentów, jakby mówili: „E, to republikanka” – twierdzi Spayd.
Nie dość, że Spayd została wyrzucona z „Timesa”, to jeszcze zlikwidowano jej stanowisko. Nawet dziennikarze z wieloletnim doświadczeniem celebrowali jej zwolnienie w bardzo ostrych słowach. W Gizmodo nazwano ją „niekompetentną”, według Daily Beast była „niewydarzona”, „Slate” użyło określenia „gasnąca”. Zdaniem Vox wykonywała swoją pracę „tak fatalnie, że likwidacja jej etatu wygląda wręcz na działanie naprawcze”.
Oto kolejna cecha obecnego środowiska medialnego: teraz konwenanse potrafią niemalże z dnia na dzień robić obroty o sto osiemdziesiąt stopni. Spayd obrywało się za to, że broniła postawy, która niespełna rok wcześniej stanowiła w branży normę „obiektywności”.
Owa neutralnie brzmiąca