Zależna od mafii. Ada Tulińska

Читать онлайн.
Название Zależna od mafii
Автор произведения Ada Tulińska
Жанр Остросюжетные любовные романы
Серия
Издательство Остросюжетные любовные романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-66654-94-5



Скачать книгу

złotych.

      Serce podeszło mi do gardła ze zdenerwowania. Nikt się nie zgłosił. Może cena była zbyt wysoka?

      – Pięć tysięcy za projekt ogrodu – podsumował Bartosz, zerkając w dokumenty. Jego asystentka wyświetliła logo mojej firmy na rzutniku, a następnie włączyła kilka przykładowych wizualizacji, ale sala nadal nie wykazywała zainteresowania.

      – Zrób coś – warknął Filip w moim uchu.

      Wstałam i niewiele myśląc, weszłam na scenę. Na schodach omal się nie potknęłam, przydeptując swoją suknię. Zachwiałam się, ale na szczęście udało mi się zapanować nad sytuacją i ostatnie stopnie pokonałam z gracją.

      Prowadzący popatrzył na mnie ze zdziwieniem.

      Wyciągnęłam dłoń po mikrofon. Sama nie wiedziałam, co zamierzam dalej zrobić. Drugą ręką wytarłam pot z czoła.

      – Dobry wieczór. Może powiem parę słów o swojej działalności, żeby państwa zachęcić.

      Ludzie przyglądali mi się z minami wyrażającymi mieszane uczucia.

      – Moja firma nie istnieje długo, wcześniej robiłam projekty na zlecenie innego przedsiębiorstwa albo jako wolny strzelec.

      Na sali panowała cisza jak makiem zasiał. Jasny reflektor mocno świecił mi w twarz, sprawiając, że cały czas mrużyłam oczy, a po karku spływał mi lepki pot.

      – Możemy obniżyć próg ceny wywoławczej – zaproponowałam, nerwowo przygładzając suknię. – Obiecuję, że rzetelnie podejdę do projektu, uwzględniając wszystkie państwa potrzeby.

      – Czyli przygotuje pani projekt osobiście? – zapytał ktoś z tyłu sali.

      – Tak. – Kiwnęłam głową i przelotnie spojrzałam na Aristowa. Zdążyłam lekko przygryźć wargę, nim padło następne pytanie.

      – Ile to trwa? – zapytał inny z mężczyzn z drugiego rzędu.

      – To zależy od projektu. Zazwyczaj współpraca zaczyna się w domu klienta. Przyjeżdżam ze szkicownikiem i miarką elektryczną. Rozmawiamy, poznaję państwa oczekiwania, a potem proponuję dwa lub trzy wstępne projekty. Razem doszlifowujemy projekt, aż klient jest w pełni zadowolony.

      – Czy czuwa pani też nad realizacją projektu?

      – Zazwyczaj nie, ale oczywiście tym razem mogę to zrobić, jeżeli będzie istniała taka potrzeba.

      – Daję pięć tysięcy – odezwał się jakiś facet z tyłu sali. Kiwnęłam głową w podziękowaniu. Kamień spadł mi z serca. Już wyciągałam dłoń z mikrofonem do Bartosza, kiedy ktoś przebił tę cenę.

      – Dziesięć tysięcy. – Bartosz wskazał mężczyznę z drugiego rzędu. Zerknęłam na Aristowa, ale kompletnie nie zwracał na mnie uwagi. Pisał coś na telefonie. Poczułam rozczarowanie, jakaś cząstka mnie liczyła, że zainteresuje się moją ofertą i w optymistycznym planie chociaż przystąpi do licytacji. No trudno. Może uda mi się z nim porozmawiać później.

      Moje oczy skakały po kolejnych licytujących. Serce waliło mi jak szalone, kiedy cena sięgnęła siedemdziesięciu tysięcy.

      – Siedemdziesiąt tysięcy po raz pierwszy, po raz drugi…

      Przez chwilę przez głowę przemknęła mi gorzka myśl, że gdyby to nie była aukcja charytatywna i te pieniądze trafiłyby do mojej kieszeni, nie musiałabym robić tych wszystkich rzeczy na zlecenie Filipa. Mogłabym częściowo spłacić dług ojca.

      – Mamy sto pięćdziesiąt tysięcy – oznajmił Bartosz.

      Co? Ktoś przebił cenę ponad dwukrotnie? Aż otworzyłam usta ze zdziwienia. Przeskanowałam siedzących gości i zganiłam się w myślach za to, że nie zauważyłam, kto złożył ofertę. Teraz Aristow przyglądał mi się z lekkim uśmiechem.

      – Po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci… To chyba rekord dzisiejszego dnia. Dziękujemy firmie Sunset Flowers.

      Patrząc cały czas na Nikolaja, skinęłam głową, tak jakbym osobiście mu dziękowała, i zeszłam ze sceny. Moje ręce były lodowate z nerwów.

      – Gratulacje – powiedział mój sąsiad, kiedy wróciłam na swoje miejsce. Nadal lekko kręciło mi się w głowie. Wpatrywałam się głupkowato w przestrzeń, nie rejestrując dalszego przebiegu aukcji. Gdy było po wszystkim, prowadzący zaprosił wszystkich na poczęstunek i networking.

      Stanęłam przy czarnym stoliku koktajlowym, na którym ustawiono tace z małymi kolorowymi babeczkami, i napiłam się wina. Filip obserwował całą akcję w milczeniu. Trochę byłam ciekawa, kto zechciał wyłożyć sto pięćdziesiąt kafli za projekt ogrodu, i liczyłam, że niebawem do mnie podejdzie, żeby się przedstawić i ustalić szczegóły. Witali się ze mną różni mężczyźni i każdy z nich pytał o moją firmę. Przy czwartym przestałam się denerwować, kiedy okazało się, że nie on jest szczęśliwym zwycięzcą aukcji. Dawałam im automatycznie swoje wizytówki i uśmiechałam się tak mocno, że aż zaczęła mnie boleć szczęka. Aristow stał z drugiej strony sali, otoczony tłumem ludzi, którzy podchodzili z gratulacjami. Rzucałam mu co chwilę pełne zainteresowania spojrzenia, ale zdawał się mnie nie zauważać. Wiele pięknych kobiet ustawiło się w kolejce, by z nim porozmawiać. Cholera. Mój plan totalnie nie wypalił. Byłam dla niego jedną z wielu uczestniczek wydarzenia. Nic więcej. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała sama się do niego pofatygować.

      Nagle zauważyłam, że unosi obie dłonie i żegna się ze wszystkimi. Kobiety w pięknych sukniach westchnęły z nieskrywanym rozczarowaniem. Miałam wrażenie, że jego wzrok na chwilę powędrował w moim kierunku, ale równie dobrze mogło mi się wydawać.

      – Jakie kwiaty najlepiej posadzić na zacienionym tarasie? – zapytał mój rozmówca. Facet z dwudniowym zarostem i zielonymi oczami.

      – Niech to szlag! – przeklęłam, nawet na niego nie patrząc. Już miałam przedrzeć się przez tłum jak jakaś desperatka, żeby tylko zwrócić na siebie uwagę mojego celu, gdy pojawiło się przede mną dwóch goryli w garniturach.

      – Pani Piotrowska? – zapytał jeden z nich. – Firma Sunset Flowers?

      Jęknęłam w duchu.

      – Przepraszam, nie teraz.

      Chciałam ich minąć i niemalże gonić Nikolaja, żeby mu się przedstawić. Wariactwo.

      – Pan Aristow odwiezie panią do domu.

      Zamrugałam z niedowierzaniem. Całe szczęście, że nie zdążyłam rzucić się w desperacką pogoń i zrobić z siebie idiotki.

      – Tak, to ja – sapnęłam z ulgą i wzięłam się pod boki. Czułam się, jakbym przebiegła maraton i dotarła do mety. Faceci patrzyli na mnie z kamiennymi twarzami, sprawiając, że zaczęłam się zastanawiać, czy nie rozmazała mi się szminka.

      – Tędy proszę – powiedział niższy z nich. Wydawał się przyjemniejszy w obyciu.

      – Hortensje – mruknęłam do faceta, który pytał o kwiaty. Przyglądał mi się z niesłabnącym zainteresowaniem, podobnie jak kilku innych, którzy stali obok. – Do widzenia.

      Wyglądali na rozczarowanych, ale żaden nie powiedział ani słowa więcej. Ruszyłam w stronę wyjścia, a dwóch ochroniarzy cały czas dyszało mi w kark.

      Na podjeździe stała srebrna, błyszcząca limuzyna z włączonym silnikiem.

      – Płaszcz – przypomniał Filip.

      W ostatniej chwili skierowałam swoje kroki do szatni i wygrzebałam z dna torebki numerek.

      Zarzuciłam płaszcz na ramiona i z ociąganiem włożyłam dłonie w rękawy. Miałam wrażenie, że jeden z goryli chrząknął ze zniecierpliwieniem. Już stał