Szramy. Jak psychosystem niszczy nasze dzieci. Witold Bereś

Читать онлайн.
Название Szramy. Jak psychosystem niszczy nasze dzieci
Автор произведения Witold Bereś
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 9788380325456



Скачать книгу

leczenia prowadzi do katastrofy?

      A porażających przypadków jest coraz więcej…

      V

      MATKI

      Może jednak jest nadzieja?

      Może w najbliższych? Ktoś napisał, zauważając coś, co uderza od razu:

      Nie musiałam czytać do końca Pana tekstu, żeby wiedzieć, jak ta historia się skończy. Tylko obecność matek w tej historii pokrzepiała… Widząc ich postacie w tle tego dramatu, wierzę w to, że wielu rodziców zacznie poczuwać się jednak do tego, żeby przyjąć na klatę prawdę, nawet najtrudniejszą, o swoich dzieciach (Nana)[12].

      Tak, matki to osoby, które najczęściej cierpią. I najwięcej przechodzą. I najwięcej rozumieją?

      MATKA I (Barbara)

      Przeczytałam. Zabolało serce matki. Moja Mała ma trzynaście lat, też czyta mangi i też rysuje anime. I też jest outsiderem w klasie. Wyzywają ją od dziwek (albo gorzej: jawnogrzesznic, bo ponoć manga to zadawanie się z Szatanem-Magiem).

      Tymczasem młodzież interesująca się anime i mangą to fajne dzieciaki, ale trzeba im poświęcić uwagę i trzeba mieć czas, żeby je zrozumieć. A to w szkołach jest olewane.

      I niewiele można zrobić.

      Lecz kiedy usłyszałam, że ktoś życzy mojej Małej, że najlepiej, aby zdechła – miarka się przebrała. Zrobiłam zadymę w szkole, olbrzymią. Czy coś się zmieniło?

      A jak myślicie?

      Ludzie zawsze będą krytykować to, czego nie rozumieją – więc dla nich na przykład manga to porno. Ja tu jednak nie widzę zagrożenia. Zapisałam córkę na SAVBOR, tak na wszelki wypadek i aby trochę zmieniła środowisko. SAVBOR to taki nowoczesny system walki i samoobrony ulicznej.

      Dziwna decyzja?

      Może. Ale dzięki temu spotkała inne dzieci niż te w szkole. Bo tamte są okropne – krytykują wszystko, czego nie znają, a nauczyciele to wspierają. Więc przestałam szukać pomocy w szkole.

      Mała jest dzieckiem wrażliwym. Jest kochana. Uwielbiam z nią gadać. Ma swoich kumpli – niekoniecznie od mangi. Widzę jej dojrzewanie. Nie przekracza w niczym mojego progu zachowań, jakie sama miałam jeszcze w czasach PRL, więc jej nie karcę. Zawsze o wszystko pyta. Mam wrażenie, że liczy się z moim zdaniem.

      Ja tam Freudem nie jestem, ale może trzeba samemu zainteresować się tym, co się dzieje z dzieckiem[13].

      MATKA II (Bogna)

      W tym samym czasie, kiedy w Józefowie leczony jest Wiktor, trafia tam Daria, dziewczyna mniej więcej w jego wieku. Jest pierwszy raz w takim miejscu, i rodzice od razu są przerażeni tym, co widzą.

      Matka tej dziewczyny, Bogna, powie po roku:

      – Jakieś bzdurne terapie, bzdurne diagnozy, ni to, ni sio. No i dzieci snujące się po korytarzach, kompletny zanik motywacji do chodzenia do szkoły, wzajemne nakręcanie się na samobójstwa. A ja to przeszłam. Przeszłam, bo byłam najgorszym rodzicem, jaki przytrafia się takiemu oddziałowi – matką, która była tam każdego dnia i codziennie szukała ratunku dla dziecka.

      A rodzice, którym się chce, to dla takiej medycyny zagrożenie[14].

      *

      Bogna słyszała więc, że jest zaborcza, że nie daje przestrzeni dziecku, że je niepotrzebnie wyręcza. Tłumaczono jej, że córka nie rozpoznaje emocji, bo jej tego nie nauczyła i nigdy nie stawiała granic. I że dziewczyna nikomu nie ufa, bo matka spędza z nią za dużo czasu i nie pozwala jej się oddzielić.

      Czy było w tym coś z prawdy? Raczej w drugą stronę, co też niefajne. Mama mówiła o tym z pretensją w głosie do samej siebie:

      – Córka miała zawsze bardzo wysokie IQ, więc raczej nie pilnowałam spraw szkolnych, bo sama świetnie dawała sobie radę.

      Niewiele z tej diagnozy przyszło, skoro pomimo wszystkich światłych rad i całej opieki Daria po kilku miesiącach musiała znowu trafić do Józefowa. I znowu. A za każdym razem terapię prowadzono fatalnie, jej stan błędnie oceniano. I właściwie nie uzyskała pomocy.

      Więc później dwa razy był Konstancin i podobny szpital.

      To wtedy bardzo zdolna, nadwrażliwa dziewczyna, chorująca na anoreksję i depresję, bez motywacji do życia, została poddana terapii psychodynamicznej.

      Co to takiego?

      Terapia psychodynamiczna to pomysł na leczenie, który wyrasta jeszcze z psychoanalizy Zygmunta Freuda. Zakłada, że życiem człowieka sterują wewnętrzne, nieuświadomione mechanizmy działania, ukryte potrzeby oraz nierozwiązane w przeszłości konflikty psychiczne – a wszystko dzieje się poprzez nieskrępowany ciąg wypowiedzi, praktycznie niekomentowanych przez terapeutę.

      Po prostu trzeba się wygadać.

      Podstawą jest rzetelna współpraca obu stron.

      Ale co wtedy, gdy obie strony zwyczajnie do siebie nie pasują, gdy pacjent się opiera lub terapeuta nie umie do niego dotrzeć? Może być jeszcze gorzej – gdy terapeuta oskarża pacjenta o opór, a sam tak naprawdę nie stara mu się przyjrzeć i zrozumieć, co za tym oporem stoi.

      Wygląda na to, że to był właśnie przypadek Darii.

      Było więc czekanie, aż „coś zrozumie”, „wypocznie”, „uspokoi się”.

      Bogna:

      – Takich bzdur słuchałam codziennie, a tu z każdym dniem na oddziale objawy się nasilały. Bzdury, bzdury, bzdury. Czytałam, ściągałam literaturę ze świata, wydzwaniałam do ekspertów. Ponieważ nie była w stanie jeść tej paszy, którą podawano jej siłą w ramach walki z anoreksją (to były pierogi pływające w tłuszczu, placki ziemniaczane, słodkie płatki na mleku, zupa mleczna, pyzy, naleśniki na słodko – czyli dieta wysokowęglowodanowa, uboga w składniki odżywcze, a wszystko w litrach tłuszczu, ohyda…), więc każdego dnia dowoziłam jedzenie i zostawiałam w kuchni, żeby cokolwiek jadła.

      Czy przekazywano jej to jedzenie?

      Raz tak, raz nie…

      Potem bywało jeszcze gorzej. Dziennikarz się dowiaduje, że Daria się zaparła: przez cztery miesiące odmawiała chodzenia do przyszpitalnej szkoły, okaleczała się, głodziła, tłukła rękami w ścianę. Reakcja lekarzy? „Zapiąć w pasy”. Ba, czasami awansem, z góry, na wszelki wypadek była zapinana w pasy. Później skonfundowani lekarze tłumaczyli: „Bo się pielęgniarz pomylił”. Ale i wtedy po czymś takim, zamiast próbować ją zrozumieć lub przynajmniej uspokoić, mówiono, że przez trzy dni się nie odzywa, bo jest złośliwa. Bo ma muchy w nosie. Fochy.

      Wreszcie dziewczynka trafia do ośrodka leczenia zaburzeń odżywiania prowadzonego przez Fundację Drzewo Życia. Tam w końcu udaje się ją wyprowadzić z anoreksji, choć później, żeby podtrzymać leczenie, jeszcze dwukrotnie odwiedza ośrodek.

      Potem znowu szpital, jeszcze ze trzy razy, na krótko, kiedy była „w kryzysie”.

      Wszędzie ta sama reakcja, to samo rozpoznanie: na wypisach wymieniano po trzy, cztery rozpoznania, wśród nich zaburzenia całościowe. A jednocześnie pisano, że dziecko ma wyraźne poczucie humoru, jest inteligentne i dobrze nawiązuje relacje, więc na pewno nie ma zespołu Aspergera.

      Ale wtedy na szczęście matka już wiedziała co robić, jak pomagać.

      – Przez ten cały czas, poza pobytami w szpitalu i niemało kosztującym ośrodku, córka miała terapię indywidualną. Dwa razy w tygodniu. Ja i jej ojciec również poszliśmy na terapię. Żeby to wszystko się jakoś domknęło…

      I tak chodziliśmy na warsztaty na temat depresji u dzieci, jeździliśmy z córką na terapię rodzinną do Fundacji – ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów od domu – a