Название | ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ |
---|---|
Автор произведения | Graham Masterton |
Жанр | Классические детективы |
Серия | |
Издательство | Классические детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8215-143-5 |
– Jeden z ludzi Billa ma tu później przyjechać, żeby zrobić parę zdjęć i pobrać próbki włosów i skóry, ale prawdę mówiąc, nie wiem, jak mogliby nam pomóc. Musieliby znaleźć wiertło i sprawdzić, czy nie ma na nim fragmentów rdzenia mózgu tego biedaka. Oczywiście wystarczyło, że sprawca włożył wiertło do zmywarki, żeby zniknęły z niego wszelkie ślady. Finish Powerball to najlepszy środek na pozbycie się dowodów. Powinni mówić o tym w swoich reklamach.
Katie skinęła głową.
– Ogromne dzięki, pani doktor. Powinnam już wracać do poczekalni. Nie wiem, ile jeszcze potrwa operacja mojego przyjaciela.
– W ciągu dwudziestu minut powinnam pani przesłać raport z sekcji, wyślę też na komendę papierową wersję. I mam nadzieję, że pani przyjaciel wróci do zdrowia.
– Dzięki, ja też.
A jeśli Conor nie wróci do zdrowia? – myślała Katie, idąc szpitalnym korytarzem. Jeśli lekarzom nie uda się uratować jego jąder i będzie bezpłodny? Musiała przyznać przed sobą, że odkąd przyjęła jego oświadczyny, wielokrotnie dochodziła do wniosku, że mogłaby mieć z nim dzieci, choć nigdy nie pozwoliła sobie ubrać tych myśli w słowa. Żadne dziecko, którego doczekałaby się z Conorem, nie mogłoby jej zastąpić małego Seamusa, zresztą i tak by tego nie chciała. Jednak po stracie synka, którego zgon był przypadkiem śmierci łóżeczkowej, czuła się w pewnym sensie niekompletna, bo nie miała dzieci. Pięć spośród jej sześciu sióstr miało rodziny, a ona była jeszcze dość młoda, by zostać matką. Przecież Gwen Stefani urodziła swoje najmłodsze dziecko w wieku czterdziestu trzech lat, a Janet Jackson, gdy miała już pięćdziesiątkę. Dlaczego więc ona miałaby być gorsza? Poza tym Garda Síochána zapewniała urlop macierzyński.
Wyszła przed szpital i zadzwoniła do detektywa komisarza Mullikena. Było już ciemno i zaczęło padać, stała więc blisko ściany, pod daszkiem przy wejściu. Gdy Mulliken odebrał, opowiedziała mu o wynikach sekcji zwłok Gearoida.
– No to pięknie – rzucił i westchnął ciężko. – Teraz będziemy musieli szukać u wszystkich podejrzanych nie tylko broni, ale też bezprzewodowych wiertarek. Ciekawe, co będzie następne? Roboty kuchenne?
– Poczekaj, to jeszcze nie wszystko. – Katie przekazała mu informacje o młodym rumuńskim wytwórcy trumien, który zajął miejsce Gearoida przed Savoy Centre.
– Myślisz, że on może mieć coś wspólnego z zabójstwem tamtego?
– Nie mam pojęcia, Tony, jeszcze nie, choć to całkiem możliwe. Słuchaj, chcę, żebyśmy sprawdzali paszporty albo inne dokumenty wszystkich obywateli Rumunii, których znajdziemy na ulicach. Musimy to robić bardzo dyskretnie. Sprawdźmy też innych bezdomnych, żeby nie wyglądało na to, że czepiamy się wyłącznie Rumunów. Jestem przekonana, że w mieście działa jakiś gang żebraków, i nie chcę, żeby się ulotnili, zanim ich dopadniemy.
– Jasne, rozumiem. Porozmawiam zaraz z zastępcą komendanta Pearse’em. Spytam, czy jego piesze patrole nie mogłyby zacząć już dziś wieczorem. Mogliby sprawdzić część bezdomnych jeszcze dzisiaj, a kolejnych jutro. Wtedy nie będzie to wyglądało na zorganizowaną akcję.
– Może udałoby im się zabrać ze sobą wolontariusza z Simon Community albo kogoś ze służb miejskich zajmujących się bezdomnymi. Dzięki temu będą mogli udawać, że chodzi im tylko o dobro bezdomnych. Przy okazji powinni też namierzyć zawodowych żebraków, bo ci nie będą chcieli zejść z ulicy i stracić swoich miejsc, nawet w zamian za miskę zupy i ciepłe łóżko.
– Świetny pomysł. Postaram się to wszystko załatwić.
Katie wróciła do szpitala i usiadła w poczekalni. Na stole leżał stary numer czasopisma „VIP” z ciężarną Tarą O’Farrell na okładce. O dzięki ci, Panie, pomyślała. Zrozumiałam aluzję.
Starsza kobieta siedząca po drugiej stronie poczekalni uśmiechnęła się do niej i spytała:
– Wszystko w porządku?
Katie skinęła głową, w rzeczywistości jednak czuła się tak, jakby cuma trzymająca ją przy brzegu pękła, a ona dryfowała teraz na pełnym morzu.
Rozdział 12
– O Jezu, umieram – wyszeptała Máire, tuląc się mocniej do Matty’ego. – Nie czuję już stóp.
Podniósł głowę, by spojrzeć na drugi koniec ich śpiwora.
– To ten cholerny worek na śmieci. Wiatr go zdmuchnął. Nic dziwnego, że zimno ci w stopy.
Kulili się we wnęce pod drzwiami pustego sklepu przy Cook Street, naprzeciwko Vanilla Café. Temperatura spadła poniżej zera, marznący deszcz snuł się nad ulicą niczym kondukt pogrzebowy widziany przez mgłę. Oboje mieli po jakieś trzydzieści pięć lat, choć twarz Matty’ego znaczyły przedwczesne zmarszczki, a w jego włosach lśniły pasma siwizny, natomiast twarz Máire była opuchnięta i żółta – typowe objawy marskości wątroby.
W przeszłości, która wydawała się teraz odległa o całe wieki, była obiecującą młodą projektantką ubrań, a Matty studiował prawo na Uniwersytecie Cork. Wpadli na siebie w klubie nocnym U Gorby’ego w pewną koncertową środę i niemal od razu między nimi zaiskrzyło. Kiedy już zamknięto klub, znajomy Matty’ego ze szkolnych czasów zaprosił ich do swojego mieszkania w Togher na kilka drinków, a nad ranem następnego dnia oboje po raz pierwszy spróbowali kokainy w postaci cracku.
Ich śpiwór był rozdarty na dole, więc Matty przykrył go workiem na śmieci. Wiatr porwał lekką folię, więc teraz śpiwór był przemoczony, podobnie jak trzy pary wełnianych skarpet, które miała na stopach Máire. Przytuliła się jeszcze mocniej do Matty’ego.
– Nie czuję stóp, ale poza tym wszystko okropnie mnie boli – poskarżyła się cicho, po czym zaczęła kaszleć. Kaszlała i kaszlała, wypluwając co jakiś czas grudki kleistej flegmy. W końcu zdołała się uspokoić i kilkakrotnie wytarła usta kraciastym szalem. – Myślisz, że Scully jest jeszcze na mieście? – spytała.
– Nawet jeśli jest, nic nam nie da. Unikamy go od dwóch tygodni, więc najpierw musielibyśmy wyrównać rachunek.
– A co z Bimbo?
– Nawet o tym nie myśl. Pewnie leży już w łóżku z tym swoim piegowatym kumplem.
– Ile nam zostało kasy?
– Trzydzieści sześć euro i jedenaście centów.
– Tylko tyle? Nie powinniśmy byli kupować tych ryb z frytkami. I tak za chwilę swoją wyrzygam. Ale trzydzieści sześć euro powinno wystarczyć na działkę koki, co? Na pewno znajdzie się ktoś, kto nam coś sprzeda. Może Billy Murphy?
– Billy Murphy? Jego towar to w siedemdziesięciu procentach środek na odrobaczanie krów.
– Wiem, ale tak czy inaczej zostaje trzydzieści procent czystej koki.
Matty zadygotał. Czuł się wyczerpany i zziębnięty, jakby nieustający deszcz rozrzedził jego krew i zamienił ją w jasnoróżową wodę. Potwornie bolały go plecy, a okryta rdzawym kapturem skóra głowy swędziała tak okropnie, że mógłby ją drapać aż do krwi. Nie wiedział, czy zdoła wykrzesać dość sił, by włóczyć się o tej porze po opustoszałych ulicach Cork, szukając kogoś, kto sprzeda mu porcję kokainy za trzydzieści sześć euro i jedenaście centów. Nawet gdyby udało mu się znaleźć jakiegoś dilera, porcja wielkości połowy paznokcia kciuka kosztowała zwykle co najmniej pięćdziesiąt euro.
Pomyślał o pewnym sprzedawcy z Afryki Zachodniej, niejakim Zoomerze, który kręcił się w okolicach