Menażeria ludzka. Gabriela Zapolska

Читать онлайн.
Название Menażeria ludzka
Автор произведения Gabriela Zapolska
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

wiecznie niezadowolonej ze swego otoczenia, obnoszącej w czarnych oczach i pełnych kształtach chęć nieprawych rozkoszy i zakazanych wycieczek. Pozowała jednak przed nim na „damę” – wykwintną i wytworną – pragnęła mu imponować koronkami, wziętymi na kredyt, i francuszczyzną, zapożyczoną z Rozmówek pani Bocquel.

      On – dokładał wszelkich usiłowań, aby ujść w oczach tej wykwintnej damy za człowieka bogatego, prowadzącego dom na wielką skalę. Olśniewał ją szpilkami u krawatów, jasnymi garniturami i znajomością gabinetów restauracyjnych, po których włóczyli się często, siedząc do późnej nocy i rozstając się w pełni niesmaku i chęci ponownego zejścia się, aby nawzajem udawać przed sobą wytworne maniery i… namiętne porywy.

      Kareta wjechała teraz w ulicę Mokotowską i powoli skręcała na lewo.

      Wozy z beczkami zastąpiły jej drogę, woźnica wstrzymał konie na chwilę.

      Koteczek wychylił głowę.

      – Cóż tam? Dlaczego stajesz?

      Nagle cofnął się w głąb powozu.

      Towarzyszka mimo woli spojrzała w otwarte okienko.

      Na chodniku, pomiędzy gromadką bosych dzieci czekających na opróżnienie ulicy, stała ciemno, ubogo ubrana kobieta w zniszczonym kapelusiku na pochylonej głowie.

      W tej chwili kobieta ta z wyrazem zdumienia na pożółkłej twarzy wpatrywała się w okienko karety, a z wpół otwartych ust zdawał się ulatywać jakiś głos stłumiony.

      Pani Lena odwróciła się i spytała szybko:

      – Patrz!… Ta kobieta dziwnie tu spogląda, czy może znasz ją?

      Lecz mężczyzna nie ruszył się nawet, przytulony do kąta karety, nikczemny, nędzny w tej trwodze, jaka zwykle ogarnia każdego z nich na widok zdradzonej kobiety.

      – Siedź spokojnie! – wyrzekł – to szwaczka mojej żony!…

      Kareta ruszyła wreszcie z miejsca, obryzgując błotem stojącą na chodniku kobietę.

      Ona patrzyła jeszcze długą chwilę, zdumiona, przerażona, powtarzając cichutko:

      – Koteczek? Koteczek?

      Lampka przed Matką Boską dopalała się prawie, a nikt nie myślał o dolaniu oliwy.

      Cicho było bardzo w sypialnym pokoiku. Obydwa łóżka małżeńskie były próżne, choć już druga wybiła na kuchennym zegarze.

      Józia, boso i w koszuli, siedziała skulona na oknie, czekając na powrót męża.

      Była bardzo wzburzona, niespokojna, smutna. Wszakże to wracając od fanciarki dostrzegła w karecie obok jakiejś ładnej kobiety mężczyznę tak bardzo podobnego do koteczka!

      Lecz cóż by jej koteczek robił w karecie o tej porze i to jeszcze z jakąś damą?… A może to dyrektorowa biura spotkała go i wzięła na przechadzkę…

      Szukała teraz w swojej biednej głowie rozmaitych kombinacji, potykając się co chwila o jakąś myśl zbyt trudną…

      Nie – stanowczo zrozumieć tego nie mogła.

      By mąż ją zdradzał – nie przeszło jej nawet przez głowę, jej koteczek, skądże znowu?

      Zanadto czystą, niewinną była w swym zastoju moralnym; zdradzać? – tak!!! Tak! To istnieje w książkach, na scenie, ale w życiu!…

      Gdy przyszła od fanciarki, policzyła bieliznę, pocerowała skarpetki, zrobiła rachunek ze służącą, zadysponowała obiad, a teraz, posławszy łóżka, usiadła w oknie, czekając męża.

      Noc zapadła, noc ciemna, wietrzna, chłodna. Z zacienionego dziedzińca, po zamknięciu bramy wzbił się w górę silny zaduch wylewanych przez dzień nieczystości.

      Ona – otworzyła lufcik i przechyliła swą biedną, znękaną głowę. Smrodliwe powietrze owiało ją. Ona – nie czuła tego zaduchu, przyzwyczajona do tej atmosfery, którą wciągała w siebie nocami całymi. Przechyliła głowę i patrzyła wciąż w czarną przepaść podwórka.

      Czekała.

      Lecz on nie wracał, rozkoszując się w tej chwili wonią rozkwitłego bzu w podmiejskim ogrodzie i ciepłymi wargami kochanki, z których zbierał krople wina i słodycz kompotowego syropu.

      Siedzącej w lufciku kobiecie wiatr rozwiewał rzadkie włosy i ziębił plecy. Ona – skurczyła się jeszcze bardziej, podsuwając pod siebie chude, zżółkłe nogi.

      Jeść się jej chciało, obejrzała się na kredensową szafkę majaczącą w półcieniu. Była tam wprawdzie pieczeń pozostała z obiadu, ale koteczek dysponował barszczyk na jutrzejszy obiad, z pieczeni będą uszka… nie można więc poruszyć, nie można!…

      Józia zwinęła się teraz prawie w kłębek i głowę smutnie zwiesiła.

      Jakoś jej tak smutno! Tak bardzo, bardzo smutno, jak nigdy nie było!

      Dlaczego?

      Wszak on wraca tak codziennie, wraca późno, a ona czeka nań i zimą, i latem, skurczona przy szybie, pełna niewytłumaczonej chęci ujrzenia go powracającego.

      Zegary miejskie biją wpół do trzeciej.

      Na twarzy Józi płyną dwie wielkie, gorące łzy, zamiast serca czuje, że jej się otwiera rana… rana ta piecze, boli, pali jakby zarzewie… a wynędzniałe usta szepczą:

      – Boże!… Niech koteczek wróci!…

      Jej koteczek.

      Kozioł ofiarny

      Pan Wentzel zmarszczył brwi i położył kanciastą linię obok siebie.

      – Proszę o spokój! – wyrzekł ochrypłym głosem.

      – Oko brandenburskie! – odpowiedział natychmiast Julusiek.

      – Z perską źrenicą – dorzucił Marian, pakując ręce w kieszenie od spodni.

      Pan Wentzel podniósł swą spiczastą głowę, pokrytą najeżonym włosem, i spojrzał na porozkładane na krzesłach dzieci.

      – Proszę o spokój! – powtórzył, a wargi wybladłych ust drżały mu jak w febrze.

      – Patrzcie… panu „Wentzlemu” spuchła z lewej strony twarz – zawołał Julusiek, mrużąc powieki.

      – To od tych papierosów, które po kryjomu pali, a nam nawet zaciągnąć się nie da – odparł flegmatycznie Marian, obserwując z ironią wychudłe policzki nauczyciela.

      Panu Wentzlowi krew uderzyła do głowy.

      – Nie palę papierosów – wyrzekł energicznie – nie wmawiajcie we mnie złych czynów, które sami spełniacie.

      Julusiek wzruszył ramionami. Marian wpakował ręce jeszcze głębiej w kieszenie.

      – Nie palisz pan? – zapytał, wydymając czerwone i pełne policzki. – Phi!… to taka prawda, jak to, że pan atramentem dziur w butach sobie nie czernisz… Zaprzecz pan temu!

      – Zaprzecz pan temu! – zaskrzeczał, jak mały psiak, Julusiek i w ekstazie triumfu usiadł na stole, gdy tymczasem Marian wciąż kołysał się na krześle, patrząc spod oka na nauczyciela.

      Pan Wentzel był przybity.

      Rzeczywiście, nie dalej jak wczoraj smarował rano bielące się wśród czarnej skóry butów skarpetki… smarował atramentem, aby nie przeświecały zanadto, gdy wejdzie do sali jadalnej lub salonu.

      Milcząc ujął w rękę jedną z ciemnooprawnych książek, których stosy leżały na stole.

      – Zacznijmy wykłady od Historii