Название | Lambro |
---|---|
Автор произведения | Juliusz Słowacki |
Жанр | Повести |
Серия | |
Издательство | Повести |
Год выпуска | 0 |
isbn |
Lecz gdy mrą majtki, wtenczas po niewoli
Na moich ustach błyszczy uśmiech dziki,
Jak gdybym szydził, że niezręczni byli
Śmierci uniknąć – a ci ludzie żyli
Ze mną przez długie lata trosk, cierpienia,
Jak krwi tygrysy – druhy – niewolniki…
Ostatnia miłość, miłość przywyknienia,
Skamieniałego serca nie poruszy…
Ze złotem stawię człowieka na szale,
A potem złoto rzucam w morskie fale,
Jakby w tym była jaka wielkość duszy”. —
IX
Słucha dziewica, jej rumieniec mgławy
Zrazu rozkwitał i blasku nabywał…
Gdy zaczął mówić, to uśmiech ciekawy
Twarz jej oświecił – we łzy się rozpływał
I znów powracał tak w odcieniach zmienny,
Że słów kochanka wydawał się echem;
A gdy ten uśmiech gasiła zgryzota,
Gdy obumierał zadumaniem senny,
Podobną była do niewiasty Lota31,
W chwili gdy tonie ostatnim uśmiechem
W nieodgadnioną boleść, w sen kamienny,
I jeszcze słucha w przeszłość odwrócona…
I tak posągów brała kształt nieżywy,
Tak opuściła bezwładnie ramiona,
Że z ramion szata płynąca do ziemi
Jakby w kamienne łamała się spływy.
I Lambro bladnął, i usty drżącemi
Mówił: „O luba, wybacz, że te słowa
Zanadto czarną malowały duszę;
Przywykłem kruszyć serca – a gdy kruszę,
Patrzeć, jak cierpią, i śmiać się szalenie.
Lecz twoja boleść, bladość marmurowa,
To już nad moje siły, nad sumnienie!
Czy wierzysz, luba? ja się wyznać wstydzę,
Ja, korsarz krwawy! ja, ludzi morderca!
Że się zabójstwem i zbrodniami brzydzę,
Że mam myśl jedną, wielką w głębi serca,
Co kiedyś zbawi nawet pamięć moją.
O luba! teraz niech się ludzie boją;
Niech się przed czarnym chronią pawilonem;
Znajdę ich – zbudzę… jeśli nagłym zgonem
Bóg wielkiej we mnie myśli nie rozłamie.
Na moim czole widzisz dumy znamię,
To jest przeczucie sławy; – tam – tam w dali
Widzę okropną przyszłość – ale sławną;
Precz te obrazy!… Luba! jakże dawno
Z tobą po obcych błądziliśmy światach!
Jakżeśmy dawno w przeczuciach szukali
I w oberwanych po liściu róż kwiatach
Naszej przyszłości! Z tobą moje losy
I z tobą dotąd wiążę myśli moje.
Często przed ludźmi w kajucie ukryty,
Jak dziecię trefię32 przed zwierciadłem włosy,
Szaty poprawiam – brylantami stroję,
Bo widzę jasno – widzę w twych marzeniach
Mój własny obraz wyraźnie odbity,
Więc podobieństwa szukam w ukraszeniach
I póty śmiechem rozjaśniam jagody,
Aż póki czyste wróci mi zwierciadło
Obraz twych wspomnień z twarzą mniej pobladłą,
I mniej posępny i smutny – i młody.
„O! świat ten gorzki, śmiechem przeraźliwy
Dla tych, co płaczą czy to krwią, czy łzami.
Chroń się ty świata – bo on nie był z nami
W szczęścia godzinie, więc i dziś nie będzie;
Bo przeciw wielkim czuciom on gniewliwy
I nie przebacza tym, co toną w błędzie.
Patrz, jak ten klasztor czoło w chmurach trzyma.
Ja ci wynajdę mieszkanie w klasztorze;
Zamknij się w cichej celi i ze skały
Patrzaj nocami na rozległe morze,
I błękitnymi po fali oczyma
Mojego statku ścigaj żagiel biały.
A gdy zagrożą fali niepokoje,
Kiedy się będziesz modlić zdjęta trwogą,
Razem popłyną w niebo, jedną drogą,
Twoje modlitwy i przekleństwa moje.
„Lecz nim obierzesz klasztorny spoczynek,
Jutro, nim zorza świtem się rozpali,
Przyjdź do mnie sama – tam – nad brzegi fali,
Odziana płaszczem bogatych Turczynek.
I miej kalemkiar ciemny z musselinu33
Lub czewrę gęsto haftowaną złotem34;
Niechaj się z wiatru nie wznosi polotem,
Nie zdradzi twarzy przed oczyma gminu.
Jutro – pamiętaj! – tam łódź moja czeka,
Gdzie się przy skale załamało morze.
Ja sam, przebrany w tureckim ubiorze,
Płynę na pogrzeb ostatniego Greka”. —
Skończył – a kiedy z ostatnimi słowy
Na piersi chylił twarz cierpieniem zbladłą,
Zda się, widziałem, kilka łez upadło…
Nie wiem… to może z silniejszym powiewem
Opadał z drzewa kwiat pomarańczowy?
Nie wiem, czy płakał – czyli zachwiał drzewem?
X
Ranek był. Morze rozpalone świtem
Wre z dala, szumi i srebrzy sią w pianę,
Potem portową groblą odłamane,
Brzegi spokojnym oblewa błękitem;
A brzeg wysoko szarzeje granitem.
Wyżej palm błyszczy zieloność wesoła.
Te palmy, w niebo sięgające szczytem,
Jako nam istność malują anioła;
W mgle mają stopy – a w błękicie czoła.
O! jakże smutny fali szum bezdenny,
Co się z cichego morza wydobywa!
Конец
31
32
33
34