Название | Potop, tom drugi |
---|---|
Автор произведения | Генрик Сенкевич |
Жанр | Повести |
Серия | |
Издательство | Повести |
Год выпуска | 0 |
isbn |
Starosta począł kiwać głową, wreszcie zwrócił się do Kmicica:
– Patrz! – rzekł – i ty jeszcze myślisz, że znajdzie się ów, który duszy swej nie oszczędzi dla miłości prawdy?
Kmicic szarpać począł włosy w czuprynie.
– Desperacja! desperacja! – powtarzał w uniesieniu.
A pan Szczebrzycki mówił dalej:
– Prawią też, że te resztki wojska, które przy panu hetmanie Potockim się znajdują, już wypowiadają posłuszeństwo i do Szweda chcą iść. Hetman podobno zdrowia i życia między nimi niepewien, musi uczynić, co zechcą.
– Rokosz sieją, a utrapienie i boleść odmierzą – rzekł starosta. – Kto chce pokutować za grzechy, temu czas!
Lecz Kmicic nie mógł już słuchać dłużej ani proroctw, ani nowin; chciał jak najprędzej siąść na koń i na wietrze głowę ochłodzić. Zerwał się więc i począł żegnać starostę.
– A dokąd to tak spieszno? – zapytał go starzec.
– Do Częstochowy, bom też grzesznik!
– Tedy nie zatrzymuję, chociaż rad bym ugościć, ale to sprawa pilniejsza, bo dzień sądu niedaleko.
Kmicic wyszedł, a za nim wyszła panna, chcąc w zastępstwie ojca honory odjeżdżającemu uczynić, bo starosta na nogi już szwankował.
– Ostawaj w dobrym zdrowiu, panienko – rzekł Kmicic – nie wiesz, jakom ci życzliwy!
– Jeśliś mi waćpan życzliwy – odrzekła na to panna – to uczyńże mi jedną przysługę. Waćpan jedziesz do Częstochowy… oto czerwony złoty… weź go, proszę, i oddaj na mszę w kaplicy.
– Na czyją intencję? – spytał Kmicic.
Prorokini spuściła oczy, smutek oblał jej twarz, a jednocześnie słabe rumieńce wybiły na policzki i odrzekła cichym, do szmeru liści podobnym głosem:
– Na intencję Andrzeja, aby go Bóg z grzesznej drogi nawrócił…
Kmicic cofnął się dwa kroki, oczy wytrzeszczył i ze zdumienia przez chwilę nic przemówić nie mógł.
– Na rany Chrystusa! – rzekł wreszcie – co to za dom? Gdzie ja jestem?… Same proroctwa, wróżby i wskazówki… Waćpanna zwiesz się Oleńka i na intencję grzesznego Andrzeja na mszę dajesz?… To nie może być prosty trafunek, to palec boży… to… to… jać oszaleję!… Na Boga, oszaleję!…
– Co waćpanu jest?
Lecz on chwycił ją gwałtownie za ręce i począł nimi potrząsać.
– Prorokuj że mi dalej, mów do końca!… Jeżeli ów Andrzej się nawróci i winy zmaże, zali Oleńka jemu wiary dochowa?… Mów, odpowiadaj, bo nie odjadę bez tego!…
– Co waćpanu jest?
– Zali Oleńka mu wiary dochowa? – powtarzał Kmicic.
Pannie nagle łzy puściły się z oczu.
– Do ostatniego tchnienia, do godziny śmierci! – odrzekła ze łkaniem.
Jeszcze nie dopowiedziała, a już Kmicic grzmotnął się jak długi jej do nóg. Chciała uciekać, nie puścił i całując jej stopy, powtarzał:
– Jam także grzeszny Andrzej, który nawrócić się pragnie!… Ja mam także swoją Oleńkę umiłowaną. Niechże twój się nawróci, a moja mi wiary dochowa… Niech słowa twoje proroctwem będą… Balsam i nadzieję wlałaś mi do duszy strapionej… Bóg ci zapłać, Bóg zapłać!
Po czym zerwał się, siadł na koń i odjechał.
Rozdział XI
Słowa panny starościanki sochaczewskiej wielką napełniły pana Kmicica otuchą i przez trzy dni nie wychodziły mu z głowy. W dzień na koniu, w nocy na łożu rozmyślał o tym, co się przytrafiło, i zawsze dochodził do wniosku, że nie mógł to być prosty przypadek, ale prędzej wskazówka boża i przepowiednia, że jeśli wytrwa, jeśli z dobrej drogi nie zejdzie, z tej właśnie, którą mu Oleńka ukazała, to dziewczyna mu wiary dochowa i dawnym afektem obdarzy.
„Bo jeśli starościanka – rozmyślał pan Kmicic – dochowuje obserwancji247 swojemu Andrzejowi, który dotąd poprawy nie zaczął, to i dla mnie, mającego szczerą intencję służenia ojczyźnie, cnocie i królowi, nie zagasła jeszcze nadzieja!”
Lecz z drugiej strony nie brakło panu Andrzejowi i umartwień. Intencję szczerą miał, ale czy nie za późno się z nią wybrał? Czy jeszcze była jakakolwiek droga, jakakolwiek sposobność? Rzeczpospolita z każdym dniem zdawała się być więcej pogrążoną i trudno było zamykać oczu na straszliwą prawdę, że nie masz dla niej ratunku. Niczego sobie więcej nie życzył Kmicic, jak poczynać jakowąś robotę, lecz ludzi chętnych nie widział. Coraz nowe postacie, coraz nowe twarze przewijały się przed nim w czasie podróży, ale ich widok, słuchanie ich rozmów i dyskusyj odbierało tylko resztę nadziei.
Jedni duszą i ciałem przeszli do szwedzkiego obozu, szukając w nim własnej prywaty; ci pili, hulali i weselili się jak na stypie, topiąc w kielichach i rozpuście wstyd i szlachecki honor.
Drudzy rozprawiali w niepojętym zaślepieniu o potędze, jaką utworzy Rzeczpospolita w połączeniu ze Szwecją, pod berłem pierwszego w świecie wojownika, i tacy byli najniebezpieczniejsi, bo przekonani szczerze, że orbis terrarum248 musi przed takim aliansem249 uchylić głowy.
Trzeci, jak pan starosta sochaczewski, ludzie zacni i ojczyźnie życzliwi, badali znaki na ziemi i niebie, powtarzali proroctwa i dopatrując woli bożej we wszystkim, co się działo, i nieugiętego przeznaczenia, dochodzili do wniosku, że nie masz nadziei, że nie masz ratunku, że koniec świata się zbliża – więc byłoby szaleństwem o ziemskim wybawieniu, nie o niebieskim zbawieniu myśleć.
Inni na koniec kryli się po lasach lub z życiem uchodzili za granicę.
Tak więc spotykał pan Kmicic jeno wyuzdanych, zepsutych, szalonych albo trwożliwych, albo zdesperowanych; nie spotykał ufających.
A tymczasem fortuna szwedzka rosła. Wieść, że resztki wojska buntują się, zmawiają, grożą hetmanom i chcą przejść do Szwedów, nabierała z każdym dniem pewności. Pogłoska, że pan chorąży Koniecpolski250 ze swoją dywizją poddał się Karolowi Gustawowi251, jak grom rozgrzmiała po wszystkich krańcach Rzeczypospolitej i wypędziła resztę wiary z serc, bo przecie pan Koniecpolski był to zbaraski rycerz. Za nim poszli pan starosta jaworowski252 i książę Dymitr Wiśniowiecki253, którego nie powstrzymało nieśmiertelną sławą okryte nazwisko.
Poczęto już wątpić i o panu marszałku Lubomirskim254. Ci, którzy go dobrze znali, twierdzili, że ambicja rozum w nim i miłość do ojczyzny przewyższa, że dotąd stał przy królu, bo mu pochlebiało, że oczy wszystkich były zwrócone, iż go jedni i drudzy ciągnęli, zapraszali, iż mu wmawiano, że losy ojczyzny trzyma w ręku. Lecz wobec szczęścia szwedzkiego począł się wahać, ociągać i coraz wyraźniej dawał, gwoli własnej dumie, uczuć nieszczęsnemu Janowi Kazimierzowi, iż może go zbawić albo ostatecznie pogrążyć.
Król tułacz siedział w Głogowej i z garści wiernych, którzy los jego dzielili, coraz ktoś go opuszczał i do Szwedów przechodził. Tak słabi łamią
247
248
249
250
251
252
253
254