Pan Wołodyjowski. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Pan Wołodyjowski
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

nie będę się w nic wdawał, że jak kiedy zostaniem samotrzeć195 z Krzysia i Ketlingiem w izbie, to sobie pójdę, a ich samych ostawię. Niech sobie radzą beze mnie. Ba, myślę, że i poradzą. Nie trzeba im żadnej pomocy, bo już i tak prze ich jedno ku drugiemu, że im oczy bieleją. A w dodatku idzie wiosna, w której to porze nie tylko słońce, ale i żądze zaczynają mocniej przypiekać… Dobrze! Zaniecham, jeno obaczym, co z tego wyniknie…

      Jakoż wynik miał wkrótce nastąpić. Na czas Wielkiego Tygodnia całe towarzystwo z Ketlingowego dworu przeniosło się do Warszawy i stanęło w gospodzie przy ulicy Długiej, aby być w pobliżu kościołów i nabożeństwa zażyć do woli, a zarazem nasycić oczy świątecznym gwarem miejskim.

      Ketling i tu czynił honory gospodarskie, bo choć cudzoziemiec z pochodzenia, najlepiej znał stolicę i wszędy miał pełno znajomych, przez których wszystko mógł ułatwić. Przesadzał się w uprzejmościach i prawie myśli towarzyszek zgadywał, a zwłaszcza Krzysine. Wszystkie też pokochały go szczerze; pani Makowiecka zaś, uprzedzona już poprzednio przez pana Zagłobę, spoglądała na niego i na Krzysię coraz przychylniejszym okiem i jeśli nic dotąd nie mówiła z dziewczyną, to tylko dlatego, że i on dotąd milczał. Ale zdawało się zacnej „ciotuli” rzeczą i naturalną, i przystojną, że kawaler wysługuje się panience, zwłaszcza że to był kawaler prawdziwie świetny, którego na każdym kroku spotykały oznaki szacunku i przyjaźni nie tylko od niższych, ale od wyższych, tak wszystkich umiał sobie zjednać swoją istotnie cudną urodą, obyczajami, powagą, hojnością, słodyczą w czasie pokoju, męstwem w czasie wojny.

      „Będzie, co Bóg da i mój mąż postanowi – myślała sobie pani stolnikowa – ale nie będę im przeszkadzała”.

      Dzięki temu postanowieniu Ketling częściej teraz przestawał z Krzysią i dłużej z nią przebywał niż we własnym domu. Zresztą całe towarzystwo chodziło ciągle razem. Zagłoba podawał zwykle ramię samej stolnikowej, Ketling Krzysi, a Basia, jako najmłodsza, biegła luzem, to zapędzając się nadto naprzód, to zatrzymując się przed bazarami dla pogapienia się na towary i różne zamorskie dziwa, których nigdy dotąd nie widziała. Krzysia oswoiła się z wolna z Ketlingiem i gdy teraz wspierała się na jego ramieniu, gdy słuchała jego rozmowy lub patrzyła w jego szlachetną twarz, serce nie tłukło się już z dawnym niepokojem w jej piersi, nie odchodziła od niej przytomność, nie ogarniała jej konfuzja, ale niezmierna i upajająca słodycz. Byli ciągle ze sobą: klękali obok siebie w kościołach, głosy ich mieszały się w modlitwie i śpiewach pobożnych.

      Ketling znał dobrze stan swego serca; Krzysia bądź z braku odwagi, bądź dlatego, że sama siebie chciała oszukać, nie powiedziała sobie: „kocham go” – ale pokochali się bardzo mocno. Że zaś obok tego zawiązała się między nimi wielka przyjaźń, że poza miłością jeszcze się lubili niezmiernie, a o samej miłości nic dotąd sobie nie rzekli, przeto czas im schodził jak sen i pogoda była nad nimi.

      Wkrótce miały ją dla Krzysi przesłonić chmury wyrzutów, ale obecnie była pora spoczynku. Właśnie przez zbliżenie się do Ketlinga, przez oswojenie się z nim, przez ową przyjaźń, jaka razem z miłością między nimi zakwitła, skończyły się Krzysine niepokoje, wrażenia nie były tak gwałtowne, uciszyły się rozterki krwi i wyobraźni. Oto byli siebie blisko, było im przy sobie dobrze i Krzysia, oddawszy się całą duszą tej wdzięcznej obecności, nie chciała myśleć o tym, że ona skończy się kiedykolwiek i że do rozproszenia ułudy potrzeba tylko jednego słowa Ketlinga: „Kocham!”

      Słowo to zostało wkrótce wymówione. Raz, gdy stolnikowa z Basią były u chorej krewnej, namówił Ketling Krzysię i pana Zagłobę do zwiedzenia zamku królewskiego, którego Krzysia nie znała dotąd, a o którego osobliwościach dziwy opowiadano w całym kraju. Udali się więc we troje. Hojność Ketlingowa otworzyła im wszystkie wejścia i Krzysię witały tak uniżone ukłony odźwiernych, jak gdyby była królową i do własnej wstępowała rezydencji. Ketling, znający doskonale zamek, oprowadzał ją po wspaniałych salach i komnatach. Oglądali teatrum196, łaźnie królewskie; zatrzymywali się przed obrazami przedstawiającymi bitwy i zwycięstwa Zygmunta i Władysława, odniesione nad wschodnią dziczą; przeszli na tarasy, z których wzrok ogarniał niezmierną przestrzeń kraju. Krzysia nie mogła wyjść z podziwu, on zaś tłumaczył jej każdą rzecz i przedstawiał, a od czasu do czasu milknął i spoglądając w jej ciemnoniebieskie oczy zdawał się mówić wzrokiem:

      „Co znaczą te wszystkie cuda wobec ciebie, cudzie! Co znaczą te skarby wobec ciebie, skarbie!”

      Panna zaś rozumiała tę cichą mowę. Za czym wwiódł ją do jednej z komnat królewskich i stanąwszy przed ukrytymi drzwiami w ścianie, rzekł:

      – Tędy aż do katedry dojść można. Jest tu długi korytarz, który się kończy ganeczkiem niedaleko wielkiego ołtarza. Z onego ganeczku królestwo197 mszy zwykle słuchają.

      – Znam dobrze tę drogę – odpowiedział Zagłoba – bo żem to był z Janem Kazimierzem konfident198 i Maria Ludowika pasjami mnie kochała, więc często mnie oboje na mszę ze sobą zapraszali, a to żeby się moją kompanią199 cieszyć i pobożnością budować.

      – Chcesz waćpanna wstąpić? – pytał Ketling dając znak odźwiernemu, by drzwi otworzył.

      – Wejdźmy – rzekła Krzysia.

      – Idźcie sami – ozwał się pan Zagłoba – młodziście i macie dobre nogi, a jam się już dosyć nadreptał. Idźcie, idźcie, ja tu z odźwiernym zostanę. Choćbyście też i po parę pacierzy zmówili, nie będę gniewny na mitręgę, bo sobie przez ten czas wypocznę.

      Więc weszli.

      On wziął jej rękę i prowadził długim korytarzem. Ręki tej nie przyciskał do serca; szedł spokojny i skupiony. Boczne okienka rozświecały raz w raz ich postaci, po czym znowu pogrążali się w mroku. Jej nieco serce biło, bo oto pozostali pierwszy raz sam na sam, ale jego spokój i słodycz uspokajały i ją także. Weszli na koniec na ganeczek, umieszczony w prawej ścianie kościelnej, już za stallami200, nieopodal wielkiego ołtarza.

      Więc naprzód klękli i poczęli się modlić. Kościół był cichy i pusty. Dwie świece paliły się przed wielkim ołtarzem, jednak cała ta głębsza część nawy pogrążona była w uroczystym półcieniu. Tylko od szyb tęczowych wchodziły blaski rozmaite i padały na te dwie przecudne twarze pogrążone w modlitwie, spokojne, podobne do twarzy cherubinów.

      Ketling podniósł się pierwszy i począł szeptać, bo w kościele nie śmiał podnosić głosu:

      – Patrz pani na one aksamitne oparcia: są na nich ślady, gdzie wspierały się głowy obojga królestwa. Królowa siadała z tej strony, bliżej ołtarza. Odpocznij pani na jej miejscu…

      – Zali prawda, że ona całe życie była nieszczęśliwa? – szepnęła siadając Krzysia.

      – Historię jej słyszałem jeszcze dzieckiem, bo opowiadano ją po wszystkich rycerskich zamkach. Być może, że była nieszczęśliwa, gdyż nie mogła zaślubić tego, którego pokochało jej serce.

      Krzysia oparła głowę o to samo miejsce, na którym było wgłębienie wytłoczone przez głowę Marii Ludwiki, i przymknęła oczy; jakieś bolesne uczucie ścisnęło jej pierś; jakiś chłód wionął nagle z pustej nawy i zmroził ten spokój, który przed chwilą jeszcze przepełniał całą jej istotę. Ketling patrzył na nią w milczeniu; zrobiła się cisza prawdziwie kościelna.

      Po czym obsunął się z wolna do nóg Krzysinych i tak mówić począł głosem wzruszonym, lecz spokojnym:

      – Nie grzech to, że w świętym



<p>195</p>

samotrzeć (przestarz.) – w trzy osoby. [przypis edytorski]

<p>196</p>

teatrum (łac.) – teatr. [przypis edytorski]

<p>197</p>

królestwo – para królewska; [przypis edytorski]

<p>198</p>

konfident (z łac.) – powiernik. [przypis edytorski]

<p>199</p>

kompania – towarzystwo. [przypis edytorski]

<p>200</p>

stalla (z łac.) – ozdobna ława w kościele. [przypis edytorski]