Название | Pan Wołodyjowski |
---|---|
Автор произведения | Генрик Сенкевич |
Жанр | Повести |
Серия | |
Издательство | Повести |
Год выпуска | 0 |
isbn |
– Uważałem to, jak mi Bóg miły! – przerwał rozpromieniony Ketling.
– Ha! Uważałeś! Michał po tamtej jeszcze płacze, atoli jeśli mu która do duszy przypadnie, to pewnie hajduczek, bo ona do tamtej podobniejsza, jeno mniej oczyma strzyże, jako młodsza. Dobrze się wszystko składa, co? Ja w tym, że te dwa wesela185 na elekcję będą!
Ketling nie mówiąc nic objął znów pana Zagłobę i począł przykładać swą piękną twarz do jego czerwonych policzków, aż stary szlachcic odsapnął i spytał:
– Także ci to już Drohojowska za skórę się zaszyła?
– Nie wiem, nie wiem – odrzekł Ketling – wiem jedno to, że ledwie jej niebiański widok ucieszył moje oczy, wnet rzekłem sobie, i że ją jedną strapione serce moje mogłoby jeszcze pokochać, i tej samej nocy wzdychaniami sen płosząc, lubej zaraz oddałem się tęsknocie. Odtąd ona z pamięci mi nie schodzi ni z myśli, gdyż tak właśnie zawładnęła moim jestestwem, jako monarchini włada krajem poddanym i wiernym. Jestli to miłość czy też co innego, nie wiem!
– Ale wiesz, że to nie czapka ani trzy łokcie sukna na pludry186, ani popręg, ani podogonie, ani kiełbasa z jajecznicą, ani manierka z gorzałką. Jeśliś tego pewien, to o resztę spytaj Krzysi, a chcesz, to ja spytam?
– Nie czyń tego waćpan – odrzekł uśmiechając się Ketling. – Jeśli mam utonąć, niech choć przez parę dni zdaje mi się jeszcze, że płynę.
– Widzę, że Szkoci do bitwy dobre pachołki, ale w amorach nic po nich. Na niewiastę jako na nieprzyjaciela impet potrzebny. Veni, vidi, vici187! – to była moja maksyma…
– Z czasem, gdyby się moje najgorętsze pragnienia spełnić miały – rzekł Ketling – może waćpana o przyjacielskie auxilium188 poproszę. Chociażem indygenat otrzymał i krew szlachetna płynie w moich żyłach, jednak nazwisko moje tu nie znane i nie wiem, czyby pani stolnikowa…
– Pani stolnikowa? – przerwał Zagłoba. – Już też się o to nie bój. Pani stolnikowa istna tabakierka grająca. Jak nakręcę, tak i zagra. Zaraz do niej idę. Trzeba ją nawet uprzedzić, aby na twój proceder z panną krzywo nie patrzyła, ile że wasz szkocki proceder inny, a nasz inny. Jużci nie będę zaraz deklarował w twoim imieniu, jeno tak sobie wspomnę, że ci dziewka w oko wpadła i że dobrze by było, żeby z tej mąki chleba rozczynić. Jak mi Bóg miły, że zaraz idę, a ty się nie strachaj, bo przecie wolno mi powiedzieć, co mi się spodoba.
I mimo iż Ketling wstrzymywał jeszcze, pan Zagłoba wstał i poszedł.
Po drodze spotkał rozpędzoną, jak zwykle, Basię, której rzekł:
– Wiesz, Krzysia ze szczętem pogrążyła Ketlinga!
– Nie jego pierwszego! – odrzekła Basia.
– A tyś o to nie krzywa?
– Ketling kukła! Grzeczny kawaler, ale kukła! Stłukłam sobie oto kolano o dyszel i cała rzecz!
Tu Basia schyliwszy się poczęła sobie rozcierać kolano, patrząc jednocześnie na pana Zagłobę, a on rzekł:
– Dla Boga! Bądźże ostrożna! Gdzie teraz lecisz?
– Do Krzysi.
– A co ona porabia?
– Ona? Od niejakiego czasu ciągle mnie całuje i tak się o mnie ociera jak kot.
– Nie mówże jej, że Ketlinga pogrążyła.
– Acha! Niby to wytrzymam!
Pan Zagłoba wiedział dobrze, że Basia nie wytrzyma, i tylko dlatego jej zakazywał.
Więc poszedł dalej, bardzo rad ze swej chytrości, a Basia wpadła jak bomba do panny Drohojowskiej.
– Stłukłam sobie kolano, a Ketling w tobie na umór rozkochany! – zawołała zaraz w progu. – Nie uważałam, że z wozowni dyszel wygląda… i łup! Świeczki mi w oczach stanęły, ale nic to! Pan Zagłoba prosił, żeby ci tego nie mówić. Nie powiedziałam ci, że tak będzie? Zaraz powiedziałam, a tyś go chciała we mnie wmówić! Nie bój się, znają cię! Trochę jeszcze boli! Ja pana Nowowiejskiego w ciebie nie wmawiałam, ale Ketlinga, oho! Chodzi teraz po całym domu i za głowę się trzyma, i do samego siebie gada. Ładnie, Krzysiu, ładnie! Szkot, Szkot, kot, kot!
Tu Basia poczęła przysuwać palec do oczu towarzyszki.
– Basiu! – zawołała Drohojowska.
– Szkot, Szkot, kot, kot!
– Jaka ja nieszczęśliwa, jaka ja nieszczęśliwa! – wykrzyknęła nagle Krzysia i zalała się łzami.
Po chwili Baśka zaczęła ją pocieszać, ale to nic nie pomogło i dziewczyna rozślochała się jak nigdy przedtem w życiu.
Rzeczywiście w całym tym domu nie wiedział nikt, jak dalece była nieszczęśliwa. Od kilku dni była w gorączce, twarz jej zbladła, oczy zapadły, pierś poruszała się krótkim i przerywanym oddechem, stało się z nią coś dziwnego; zapadła jakby w gwałtowną niemoc, a nie przyszło to z wolna, stopniowo, ale od razu; porwało ją to jak wicher, jak burza; rozżarzyło jej krew jak płomień; olśniło jej wyobraźnię jak błyskawica. Ani chwili nie mogła stawić oporu tej sile, tak nielitościwie nagłej. Spokojność opuściła ją. Wola jej była jako ptak ze złamanymi skrzydłami…
Sama nie wiedziała, czy kocha Ketlinga, czy go nienawidzi, i strach niezmierny ogarniał ją przed tym pytaniem; ale to czuła, że serce jej bije tak szybko tylko przez niego; że głowa myśli tak bezładnie tylko o nim; że pełno go w niej, koło niej, nad nią. I ani sposób od tego się obronić! Łatwiej by go nie kochać, niż o nim nie myśleć, bo upoiły się jego widokiem oczy, zasłuchały się w jego głos uszy, nasiąknęła nim dusza cała… Sen nie uwalniał jej od tego natrętnika, bo ledwie zamknęła oczy, natychmiast twarz jego pochylała się nad nią szepcąc: „Wolę cię niż królestwo, niż sceptr, niż sławę, niż bogactwa…” I głowa ta była blisko, tak blisko, że nawet w ciemności krwawe rumieńce oblewały czoło dziewczyny. Była to Rusinka o krwi gorącej, więc jakieś ognie nieznane wstawały w jej piersi, ognie, o których nie wiedziała dotąd, że istnieć mogą, a pod żarem których ogarniał ją zarazem i strach, i wstyd, i wielka niemoc, i jakaś omdlałość, zarazem bolesna i luba. Noc nie przynosiła jej spoczynku. Opanowywało ją coraz większe zmęczenie, jakoby po pracy ciężkiej.
– Krzysiu! Krzysiu! Co się z tobą dzieje! – wołała sama na siebie. Lecz była jakoby w odurzeniu i w zapamiętaniu nieustającym.
Nic się jeszcze nie stało, nic nie zaszło, z Ketlingiem nie zamienili dotychczas dwóch słów na osobności, a choć myśl o nim ogarnęły ją całkowicie, przecie jakiś instynkt szeptał jej ustawicznie: „Strzeż się! Unikaj go!…” I unikała…
O tym, że była zmówiona z Wołodyjowskim, nie myślała dotąd, i to było jej szczęście; nie myślała zaś dlatego właśnie, że dotąd nic się nie stało i że nie myślała o nikim; ni o sobie, ni o innych, tylko o Ketlingu!
Ukrywała też to w duszy najgłębiej, a myśl, że nikt się tego nie domyśla, co się w niej dzieje, że nikt się nią i Ketlingiem razem nie zajmuje, przynosiła jej ulgę niemałą. Nagle słowa Basi przekonały ją, że jest inaczej, że już się ludzie na nich patrzą, że ich już łączą w myśli, że odgadują. Więc frasunek, wstyd i ból, razem wzięte, przezwyciężyły jej wolę i rozpłakała się jak małe dziecko.
Słowa Basi były jednakże dopiero początkiem tych rozlicznych
185
186
187
188