Название | Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety |
---|---|
Автор произведения | Jacek Piekara |
Жанр | Детективная фантастика |
Серия | |
Издательство | Детективная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788379644568 |
– Bóg jeden wie – odparł. – Im dalej na wschód od Moskwy, tym więcej kręci się różnych obwiesiów: zbiegłych chłopów, dezerterów, miejskiego plebsu, skazańców. Pozbierał całą tę czeredę, obiecując im złoto i sławę.
– Księżna mówiła, że jemu samemu przyświeca wzniosła, przynajmniej on sam tak myśli, idea. Czy jest w tym pragnieniu stworzenia państwa wolnych ludzi osamotniony?
– Ha, Państwo Słońca… – wzruszył ramionami Andrzej.
– Słucham?
– Civilia Solaris. Nie wiecie, o czym mówię?
– Teraz już wiem. – Skinąłem głową. – Czytałem Liwiusza, Appiana i Plutarcha. Tyle że Spartakus miał sto tysięcy ludzi. Ilu ludzi ma ten wasz Aleksander?
Andrzej prychnął.
– Kilka setek, nie więcej. Wśród nich pewnie kilkunastu myślących tak samo jak on. Reszta to po prostu rabusie, którzy chcą ukraść jak najwięcej, by kiedy zrobi się naprawdę niebezpiecznie, czmychnąć z łupami. Musicie jednak wiedzieć, że tu, na tych, było nie było, pustkowiach, kilka setek ludzi to nie tak mało. – Znacząco uniósł palec. – Wystarczająco dużo, by czuć się bezpiecznie.
To prawda, że sytuacja była nieporównywalna z tym, co znaliśmy z Cesarstwa. W naszej cywilizowanej Europie magnaci i szlachta dowodzili zbrojnymi oddziałami, miasta otoczono murami i dysponowały one strażą miejską oraz garnizonami. Nie tak łatwo mogła na tych ludnych terenach przetrwać zbrojna banda. Oczywiście takie gromady się zdarzały, zwłaszcza w górach czy w najbardziej rozległych lasach, ale działania rabusiów czy innych opryszków rzadko kiedy przybierały rozmiar prawdziwie niebezpieczny. Bandyci w Cesarstwie przypominali kąśliwe insekty, chociaż oczywiście ta pogardliwa opinia nie mogła przywrócić życia tym, których pokąsały na śmierć. Jednak prawdziwie wielką rewoltę pamiętałem z lat swego dzieciństwa. Był to okrutny, krwawy bunt Hakenkreuza, który przetoczył się przez dolinę Renu. Ale przecież pomimo pierwszych sukcesów i pomimo niezwykłych spustoszeń, jakich dokonał motłoch, od samego początku było wiadomo, że wszystko zakończy się krwawą rzezią i zagładą buntowników. I tak właśnie się zakończyło, a z egzekucji samego wodza rewolty uczyniono długie, pouczające i odstraszające widowisko. Tu, w tej najdzikszej części Rusi, sprawy miały się jednak inaczej. Sukces Aleksandra mógł łatwo zachwiać delikatną i nieszczególnie stabilną konstrukcją polityczną. W najgorszym razie nawet sprowokować wojnę pomiędzy Nowogrodem a Moskwą. Oczywiście, jak dla mnie, wszyscy Rusini mogliby się nawzajem pozabijać, abym tylko ja sam mógł w konsekwencji takowej rzezi wrócić do Cesarstwa, uwożąc ze sobą moją Nataszę. Jednak zdawałem sobie również sprawę, że znienawidzonemu obcokrajowcowi trudno byłoby przedostać się przez kraj ogarnięty wojenną pożogą. A też przyznam wam, mili moi, iż zadawałem sobie pytanie, jak Nataszę z jej niezwykłymi zdolnościami potraktowano by w Cesarstwie? Tutaj, na Rusi, cieszyła się szacunkiem i otaczała ją aura strachu, ale czy w naszym świątobliwym imperium nie uznano by jej przypadkiem za czarownicę? Nigdy nie pytałem Nataszy, czy chciałaby mi towarzyszyć w powrocie do Cesarstwa, jednak widziałem jeszcze dodatkową trudność: na kobietę taką jak ona inkwizytorzy mogliby patrzeć podejrzliwie, to prawda. Ale jeszcze bardziej podejrzliwie spoglądaliby Rusini na mnie, gdyby dziewczyna, której przeznaczeniem było służyć wołchom, zapragnęła opuścić ich kraj w towarzystwie inkwizytora.
Krótko mówiąc, sprawy tak się przedstawiały, że w całej ruskiej układance mogłem liczyć wyłącznie na księżną Ludmiłę. I nie na jej łaskę, lecz raczej na to, że zostanie zmuszona przez wielkiego księcia Nowogrodu do wypuszczenia mnie z niewoli. A to z kolei pod warunkiem, iż Święte Officjum i dwór cesarza wywrą stosownie silny nacisk na tegoż wielkiego księcia. Jak więc sami rozumiecie, mili moi, daleki, a nawet bardzo daleki byłem od spoglądania w przyszłość z nadzieją i radością. Wiedziałem, iż powrót do domu ani nie będzie łatwy, ani nie nastąpi szybko. Jeśli jednak miałem zachować jakiekolwiek szanse, by ponownie zaznać dobrodziejstw cywilizacji, musiałem pilnować Ludmiły i jej bezpieczeństwa jak oka w głowie. Czyli wszystko toczyło się zgodnie z jej planem…
Z Nataszą zajmowaliśmy przestronny pokój i sypialnię, a poza tym, że było nam całkiem wygodnie w nowej kwaterze, nie należy zapominać i ukrywać, iż było nam ze sobą również bardzo dobrze. Natasza była nie tylko słodka jak kociątko (chociaż potrafiła też pokazać ostre pazurki, kiedy się pogniewała lub rozzłościła, co jednak zdarzało się bardzo rzadko), ale także bystra i zabawna. I miała wielką moc. Udowodniła to nie tylko w czasie chwalebnej wyprawy wojennej i bitwy z potworami mieszkającymi na trzęsawiskach. Udowodniła to również, niszcząc twór zrodzony z czarnej magii, który wysłano, by wyssał ze mnie życie. I wreszcie udowadniała to swoimi wizjami, które jako jedyny potrafiłem dostrzegać, odczytywać i rozumieć. A że całe to dostrzeganie, odczytywanie i rozumienie zachodziło w czasie cielesnego obcowania z ową piękną i młodą dziewczyną, to jak sami rozumiecie, mili moi, nie miałem powodów, by uskarżać się na koleje losu. Przynajmniej pod tym względem. Natasza od samego początku była mi więcej niż życzliwa, a od kiedy naraziłem życie, by uratować ją w czasie bitwy z demonem, wydawało mi się, iż jej uczucia względem mnie osiągnęły kolejny, wyższy poziom. Była nie tylko serdeczna, lecz i czuła tym rodzajem czułości, który każe człowiekowi szukać ciągłej bliskości drugiej osoby. Która nakazuje ująć ją za rękę, przytulić, pocałować. Zachowywała się tak, jakby moje dotknięcia i bliskość były dla niej niczym światło i woda dla spragnionej rośliny. I nie będę ukrywał, że ja sam bez najmniejszego przymusu, w sposób naturalny i płynący z głębi serca odpowiadałem jej tym samym.
Lubiłem w Nataszy wszystko, począwszy od delikatnej twarzy, szaroniebieskich oczu o głębokim spojrzeniu i pełnych ust poprzez wysmukłą szyję, jędrne piersi i zgrabną kibić aż po szczupłe, długie nogi (które tak lubiła mi zarzucać na ramiona w czasie miłosnych uniesień!). Lubiłem jej głos, sposób, w jaki się śmiała, jak odgarniała włosy, jak się ze mną przekomarzała. Lubiłem ją zarówno nagą, jak i ubraną w suknie czy futra. Ale pomimo iż związała nas sfera fizycznego obcowania i zostaliśmy połączeni niezależnie od naszych chęci czy zamierzeń, to zjednoczyły nas nie tylko aura Wenus oraz strzały Amora. Oprócz niewątpliwie uderzającej, gwałtownej namiętności (która wcale nie mijała pomimo wielu spędzonych wspólnie miesięcy!) zespalały nas przyjaźń oraz wzajemny szacunek. I zaufanie. My, inkwizytorzy, ufamy zazwyczaj tylko samym sobie i oczywiście Bogu Wszechmogącemu, ale jeśli mogę powiedzieć, że komukolwiek kiedykolwiek zaufałem, to tym kimś była Natasza. Ufałem jej nawet wtedy, kiedy w nocy zamierzyła się na mnie śpiącego sztyletem. I ufałem jej nawet w tamtej chwili, w której ostry jak brzytwa brzeszczot miał rozedrzeć moje gardło. Wówczas klinga minęła moją szyję o ułamek cala, gdyż Natasza bynajmniej nie celowała we mnie. Zabiła niewidzialnego potwora, który właśnie pełzł w stronę mojej głowy, by pasożytować na moim umyśle i w efekcie mnie zniszczyć. Jednak obudzony z nagłego snu, nic przecież o tym nie wiedziałem. Kto z was, mili moi, przyznajcie to z ręką na sercu, nie zasłoniłby się przed zmierzającym w stronę szyi ostrzem wypuszczonym przez siedzącą nad wami czarownicę o krwiście błyszczącym spojrzeniu? Ja się nie zasłoniłem… Gdybym to uczynił, gdybym tamtej nocy zbił w bok ostrze Nataszy, zapewne teraz cierpiałbym pozbawiony rozumu i własnej woli przez magiczne monstrum wgryzające się w mój mózg. Ale zaufałem. Jak widać, było warto.
Nataszę otaczała na peczorskim dworze aura strachu. A może nawet lepiej powiedzieć: aura otępiającego przerażenia. Nikomu z dworzan ani sług nigdy nie uczyniła krzywdy, nikomu nie dała żadnych poważnych powodów, by się jej bano, lecz mimo to wszyscy obchodzili ją szerokim łukiem, a każdy, kto ją niespodziewanie spotkał, tracił język w gębie i starał się udawać, że wcale go nie ma