Czerwone księżniczki PRL-u. Iwona Kienzler

Читать онлайн.
Название Czerwone księżniczki PRL-u
Автор произведения Iwona Kienzler
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 978-83-66503-27-4



Скачать книгу

fakt, iż premier Józef Cyrankiewicz, wygłaszając przemówienia, popija tonik Schweppesa, który obecnie można kupić za niewielkie pieniądze w pierwszym lepszym osiedlowym sklepiku. Wówczas ten napój był dla Polaków zupełnie niedostępny, można go było nabyć jedynie za granicą, oczywiście za dewizy. Poza tym, przy ówczesnym czarnorynkowym kursie dolara, na butelkę tego napoju trzeba było pracować przynajmniej kilka dni, tymczasem partyjni dygnitarze, nie tylko ów tonik, ale także drogie trunki dostawali z przydziału. Za Gierka rozpasanie partyjnych elit sięgnęło zenitu – w drugiej połowie lat siedemdziesiątych sekretarz komitetu wojewódzkiego zarabiał siedemnaście tysięcy złotych, przy czym średnia krajowa wynosiła wówczas pięć tysięcy. W niektórych branżach można było zarobić więcej, na przykład operator dźwigu pracujący na budowie sztandarowej inwestycji epoki Gierka – Huty Katowice, miał pensję w wysokości dwadzieścia tysięcy złotych, ale za te ciężko zarobione pieniądze musiał utrzymać rodzinę i wydać je na zakup potrzebnych artykułów, a dygnitarzy partyjnych to nie dotyczyło. Oni otrzymywali wszystko z przydziału, a więc za darmo: mieli służbowe mieszkania i samochody, oczywiście z szoferem, kawę i dobrej jakości herbatę, słodycze, dobre trunki, do tego mogli do woli korzystać z luksusowych, jak na owe czasy, ośrodków partyjnych. W efekcie praktycznie nie mieli na co wydawać owych „ciężko zarobionych” pieniędzy. Warto nadmienić, iż stypendium doktoranckie wynosiło zaledwie trzy tysiące złotych, a zarabiający fortunę partyjni kacykowie byli ludźmi dość kiepsko wykształconymi. Wysokim ilorazem inteligencji też raczej nie mogli się pochwalić, aczkolwiek od tej reguły bywały wyjątki. Na początku lat siedemdziesiątych na mocy specjalnego rozporządzenia emerytalne uprawnienia partyjnych dygnitarzy rozszerzono na członków ich rodzin. W efekcie powstawała nowa, uprzywilejowana warstwa społeczna.

      W 1968 roku, a więc jeszcze za czasów słynącego z iście ascetycznego trybu życia Władysława Gomułki, dzieci ośmiu partyjnych dygnitarzy wysłano na studia na Kubę. Niby nic w tym niezwykłego, ale młodzi ludzie mieli na tej pięknej, tropikalnej wyspie zgłębiać tajniki... leśnictwa tropikalnego. Jak wiadomo, lasy tropikalne nie występują na naszej szerokości geograficznej, był to więc jedynie pretekst umożliwiający dzieciom notabli kilkuletni pobyt w ciepłym kraju.

      Nic dziwnego, że małżonki partyjnych kacyków były uważane za prawdziwe „czerwone księżniczki”, dla których codziennością są zagraniczne podróże, brylowanie na balach i rautach oraz opływanie w dobra wszelakie, o których przeciętne panie domu mogły jedynie pomarzyć. Największe emocje budziły oczywiście partnerki osób najwyżej postawionych w hierarchii władzy – premierów oraz I sekretarzy Komitetu Centralnego KC PZPR, tym bardziej że kobiety te były praktycznie nieznane opinii publicznej i nawet teraz, dysponując rozmaitymi materiałami źródłowymi i dokumentami z epoki, niewiele da się powiedzieć o niektórych z nich. Zupełnie nieznany jest na przykład życiorys Rozalii Ochab, a właściwie Racheli Singer, bo tak brzmiało panieńskie nazwisko żony I sekretarza KC PZPR Edwarda Ochaba, czy Wandy Kani, małżonki Stanisława Kani stojącego na czele KC w latach 1980–1981. Te dwie kobiety żyły dosłownie w cieniu mężów i opinia publiczna nawet nie wiedziała o ich istnieniu.

      O wiele więcej możemy za to powiedzieć o Ninie Andrycz i Stanisławie Gierkowej, przy czym pierwsza z wymienionych jako gwiazda warszawskich scen była znana, jeszcze zanim wyszła za premiera Cyrankiewicza, a druga jako pierwsza w historii małżonka szefa PZPR pojawiała się obok niego publicznie i towarzyszyła mu w oficjalnych wizytach zagranicznych. Ale i tak niewiele było o niej wiadomo, nigdy oficjalnie się nie wypowiadała, nie udzielała wywiadów, żadna z gazet nie poświęciła jej osobnego artykułu, a mimo to budziła niezdrową sensację i była tematem wielu plotek. Opowiadano o niej, podobnie jak o jej synowej, Ariadnie, znanej okulistce, rzekomej córce Breżniewa, niestworzone historie: miała mieć w domu złote kurki przy wannie i umywalce w łazience, ściany wyłożone czerwonym marmurem spawanym srebrem, a do fryzjera miała co tydzień latać do Paryża. Oczywiście na koszt państwa.

      I właśnie takim „czerwonym księżniczkom”, partnerkom partyjnych dygnitarzy, ale też kobietom uważanym za niebywale wpływowe, jak Irena Dziedzic czy Mira Zimińska-Sygietyńska, poświęcona jest niniejsza publikacja. Czytelnik dowie się, czy rzeczywiście ich życie było usłane różami i czy było im czego zazdrościć.

      Nina Andrycz w obiektywie Edwarda Hartwiga

      ROZDZIAŁ I

      Nina Andrycz

       – towarzyszka królowa

      Tajemniczy pan „C.”

      Dzisiejsi znawcy teatru, oglądając archiwalne nagrania spektaklów, w których występowała Nina Andrycz, często kręcą nosem na warsztat artystyczny sławnej aktorki, zwracając uwagę na jej nienaturalną gestykulację oraz sposób gry drastycznie różny od tego, do czego przyzwyczaili nas współcześni aktorzy. A przecież na Andryczkę, bo takim właśnie uroczym przezwiskiem ochrzcili ją widzowie, dosłownie waliły tłumy. Jej nazwisko na afiszu gwarantowało komplet na widowni, i to nawet wówczas, kiedy lata młodości miała już dawno za sobą. Być może jej fenomen polegał na tym, że była wręcz predystynowana do roli władczyń i królowych, ostatecznie do ról ponętnych, dystyngowanych arystokratek, w rodzaju Izabeli Łęckiej. Zresztą sama aktorka mawiała, iż Bóg nie stworzył jej do roli sierotki Marysi...

      O takim, a nie innym doborze ról zadecydowały niewątpliwie warunki fizyczne bohaterki naszej opowieści, dla której matka natura okazała się wyjątkowo łaskawa. Andrycz była bowiem wysoką blondynką o klasycznej urodzie i nienagannej figurze modelki, którą zresztą zachowała niemal do końca swych dni, o nienagannych manierach, wyniesionych oczywiście z domu, i świetnej dykcji. Triumfy święciła jeszcze przed wojną, ale i później, kiedy do naszej ojczyzny wkroczył wprowadzony przemocą socjalizm ze swoją próbą przekształcenia wszelakiej sztuki w narzędzie służące ideologii, czego wyrazem był socrealizm i będące jego płodem produkcyjniaki, zalewające ówczesne księgarnie i królujące na scenach teatralnych. Widzowie chcieli widzieć ją właśnie wówczas w roli księżniczek, wspaniałych dam z minionej epoki i niezwyciężonych władczyń. A przecież wykreowane przez nią postaci bardzo różniły się od wzorca kobiety lansowanego z uporem godnym lepszej sprawy przez artystów tworzących w duchu socrealizmu: dobrze zbudowanej robotnicy, o masywnych ramionach godnych kanadyjskiego drwala, lub dziewczyny kierującej traktorem na polu i sławiącej dobrodziejstwa nowego ustroju. Obywatele Polski Ludowej, zmęczeni wszechobecną szarzyzną, w zjawiskowo pięknej aktorce widzieli zapewne egzotycznego ptaka lub przybysza z innego, może niekoniecznie szczęśliwszego i lepszego, ale z pewnością bogatszego, barwniejszego i ciekawszego świata. „W tiulach, koronkach, gorsetach, z długimi rzęsami i kreskami podkreślającymi zagadkowy wyraz skośnych oczu, bohaterki grane przez Andrycz były piękne, bajkowe i nierealne. Wydekoltowane królowe Andrycz były antidotum na postępujące zniekształcenie kobiety”[1] – twierdzi jeden z biografów bohaterki naszej opowieści. Co więcej, ludzie przychodzący na spektakle nie godzili się na żadne obraźliwe słowa wypowiadane pod adresem swojej idolki, nawet jeżeli wynikało to z konwencji czy tekstu prezentowanej na scenie sztuki. Przekonała się o tym, grając chociażby Izabelę Łęcką w scenicznej adaptacji Lalki Bolesława Prusa. „Kiedy na dużej scenie Mariusz Dmochowski ryknął na mnie «Ty, suko», do teatru napłynęły listy z protestami. «Nie suka, tylko dama i królowa, mamy dosyć chamstwa na ulicy, w tramwajach i autobusach i wypraszamy sobie podobne rzeczy na scenie». Po tygodniu reżyser zmiękł: «Głos ludu, głos boży, wykreślamy sukę»”[2] – opowiadała po latach. Życzeniu publiczności stało się zadość i Andrycz można było oglądać na scenie wyłącznie w rolach, do których, w opinii jej wielbicieli, jak również jej samej, była predysponowana. Jej późniejsi biografowie obliczyli, że w swojej bogatej i długiej scenicznej karierze dane jej było wcielić się w role aż dwudziestu dziewięciu władczyń, przy czym palmę pierwszeństwa dzierży