Rynek i ratusz. Niall Ferguson

Читать онлайн.
Название Rynek i ratusz
Автор произведения Niall Ferguson
Жанр Документальная литература
Серия
Издательство Документальная литература
Год выпуска 0
isbn 9788308071366



Скачать книгу

nie mogłem nawet oddać głosu w nadchodzących wyborach. Nie sądzę też, by jakiekolwiek wyrazy poparcia z mojej strony, czy to dla niego, czy dla któregokolwiek z innych kandydatów, mogły wpłynąć na ich szanse w prezydenckim wyścigu. Przez to, że należę do środowiska akademickiego, postrzegany jestem bowiem przez przytłaczającą większość społeczeństwa amerykańskiego jako osoba całkowicie oderwana od prawdziwego życia i rzeczywistych problemów „zwykłych” ludzi. W odróżnieniu od moich kolegów z Oksfordu nie mam nawet wpływu na proces rekrutacji i promocji. Kiedy wykładałem na Harvardzie, oceniałem rzecz jasna moich studentów, wystawiając im oceny dobre albo słabe, ale gdybym nawet uznał, że najsłabsi z nich nie powinni kontynuować nauki, w praktyce nie mógłbym temu w żaden sposób zapobiec. Z kolei jeśli chodzi o przyjmowanie kandydatów na studia doktoranckie, dysponowałem zaledwie jednym głosem w całej dużej radzie wydziału, co także oznaczało w praktyce minimalny wpływ na rzeczywistość. Nieco większą władzę mam zapewne nad ludźmi, którzy pracują w mojej firmie doradczej, ale w ciągu pięciu lat jej istnienia zwolniłem z pracy raptem jedną osobę. Jestem wreszcie ojcem czworga dzieci, ale mój wpływ na przynajmniej troje z nich – nie mówiąc już o realnej władzy – jest w zasadzie minimalny, a i to najmłodsze, które właśnie skończyło pięć lat, coraz szybciej uczy się rozmaitych sposobów sprzeciwiania się mojej woli.

      Krótko mówiąc, nie należę do osób funkcjonujących w strukturach hierarchicznych. Jestem raczej człowiekiem należącym do sieci, i to z absolutnie świadomego wyboru. Jeszcze jako student najbardziej ceniłem sobie właśnie ten brak hierarchizacji w życiu uniwersyteckim, a w szczególności wielość i różnorodność wszelkiej maści stowarzyszeń czy organizacji, nieprzywiązujących zbyt wielkiej wagi do spraw formalnych. Interesowałem się wieloma z nich, choć uczestniczyłem, i to dość nieregularnie, w działalności zaledwie kilku. Z czasów w Oksfordzie najmilej wspominam grę na kontrabasie w kwintecie jazzowym – a był to zespół, który po dziś dzień szczyci się tym, że nigdy nie miał lidera – a także uczestnictwo w spotkaniach niewielkiego konserwatywnego klubu dyskusyjnego o nazwie Canning. Wybrałem karierę akademicką właśnie dlatego, że jako dwudziestoparolatek znacznie bardziej ceniłem sobie wolność od pieniędzy. Widząc różnych moich znajomych, czy też ich rodziców, zatrudnionych w tradycyjnych, pionowo zarządzanych korporacjach, wzdrygałem się na samą myśl o tym, że też miałbym tak żyć. Za to obserwując moich nauczycieli akademickich na Oksfordzie – członków korporacji akademickich o średniowiecznych tradycjach, obywateli humanistycznej republiki oczytanych, prawdziwych suwerenów swoich własnych naukowych ścieżek – odczuwałem niepohamowaną ochotę, by iść w ich ślady, krokiem równie niespiesznym i swobodnym. A kiedy się okazało, że kariera akademicka nie niesie ze sobą takich profitów, jakich najwyraźniej spodziewały się po mnie kobiety mojego życia, zacząłem się rozglądać za innymi źródłami dochodu, w dalszym ciągu jednak przestrzegając zasady, że nie warto kalać się żadną pracą dla korporacji. Jako dziennikarz, od zatrudnienia na stałe wolałem współpracę na zasadzie freelancera, a w najgorszym razie jedynie na część etatu, i to najlepiej polegającą wyłącznie na opiece nad własną rubryką. Kiedy natomiast zainteresowałem się radiem i telewizją, tworzyłem i prezentowałem programy jako zewnętrzny usługodawca, po jakimś czasie powołując zresztą do życia własną firmę producencką. To właśnie przedsiębiorczość najlepiej odpowiadała mojemu zamiłowaniu do wolności. Mogę chyba śmiało powiedzieć, że zakładając kolejne firmy, dążyłem w większym stopniu do zachowania wolności aniżeli do zdobycia bogactwa. Największą radość daje mi wszakże pisanie książek o tym, co mnie szczególnie interesuje. A na najlepsze pomysły – takie jak historia banków Rothschildów, kariera Siegmunda Warburga czy życie Henry’ego Kissingera – wpadałem zwykle dzięki funkcjonowaniu w licznych sieciach. I dopiero całkiem niedawno zorientowałem się, że wszystkie te moje książki traktowały również o s i e c i a c h.

      Niektórych z moich rówieśników pociągała pogoń za bogactwem, ale tylko nielicznym z nich udało się je zdobyć bez oddawania się, przynajmniej na jakiś czas, w swoistą niewolę pracy etatowej, zwykle dla jakiegoś banku. Innych z kolei fascynowała władza, a ci, którzy rzeczywiście wspięli się na szczyty partyjnych struktur, zapewne sami nie mogą się dziś sobie nadziwić, wspominając różne niegodziwości, jakich się dopuścili albo jakich padli ofiarą na tej długiej drodze. Bez wątpienia również i w początkach kariery akademickiej trzeba przeżyć pewne upokorzenia czy niedogodności, ale żadne z nich nie mogą się z pewnością równać z doświadczeniami stażysty w Goldman Sachs czy szeregowego działacza opozycyjnej partii politycznej zmuszonego organizować kampanię wyborczą kandydatowi z góry skazanemu na przegraną. Wejście do każdej struktury hierarchicznej jest równoznaczne ze zgodą na jakąś formę upokorzenia, przynajmniej na samym początku. Ale za to kilku moich kolegów ze studiów na Oksfordzie zasiada dziś w ścisłym kierownictwie wpływowych instytucji, pełniąc w nich funkcje ministerialne czy dyrektorskie. Podejmowane przez nich decyzje mogą mieć bezpośrednie przełożenie na losy wielkich mas ludzkich, a nawet całych narodów, jako że dotyczą wydatkowania milionów, o ile nie miliardów dolarów. Kiedy małżonka jednego z tych moich rówieśników z Oksfordu, robiącego karierę w polityce, uskarżała mu się pewnego razu na to, że za dużo pracuje, nie ma czasu dla rodziny, zarabia niewiele, rzadko dostaje urlop, a w dodatku – co naturalne w systemie demokratycznym – ani przez chwilę nie może być pewien pełnionej funkcji, usłyszała od niego w odpowiedzi: „Ale czyż sam fakt, że to wszystko znoszę, nie świadczy o tym, jak w s p a n i a ł ą sprawą jest władza?”.

      Czy jednak faktycznie jest ona tak wspaniała? Czy lepiej jest dziś funkcjonować w strukturze hierarchicznej, która daje władzę, czy może jednak w sieci, zapewniającej szerokie wpływy? Która z tych rzeczywistości lepiej sprzyja samorealizacji, pozwala odnaleźć swoje miejsce w życiu? Każdy z nas, czy tego chce, czy nie, należy do co najmniej kilku struktur o charakterze hierarchicznym. Niemal wszyscy jesteśmy obywatelami co najmniej jednego z istniejących państw. Bardzo duża część z nas zatrudniana jest przez co najmniej jedną z licznych korporacji (przy czym zadziwiająco duża liczba takich korporacji, i to na całym świecie, wciąż kontrolowana jest – czy to bezpośrednio, czy pośrednio – przez państwa). Większość ludzi żyjących w świecie rozwiniętym do ukończenia dwudziestego roku życia uczestniczy też w takim czy innym systemie edukacyjnym, a wszelkie instytucje tego typu, niezależnie od tego, co one same o sobie mówią, pomyślane są jako struktury dogłębnie hierarchiczne. (Co prawda obecna rektor Uniwersytetu Harvarda ma bardzo ograniczoną władzę nad etatowymi profesorami, ale wraz z gronem podlegających jej dziekanów w dużej mierze kontroluje losy wszystkich innych uczelnianych pracowników, od błyskotliwych profesorów, którzy nie dochrapali się jeszcze własnej katedry, po świeżo przyjętych studentów pierwszego roku). Dalej, znacząca część młodych mężczyzn, w niektórych zaś krajach również kobiet zaangażowana jest w służbę wojskową – choć dziś jest to już odsetek znacznie niższy niż przez przeważającą część ostatnich czterdziestu stuleci – a armia to przecież struktura niemal doskonale hierarchiczna. Ogólnie rzecz ujmując, jeśli komuś „podlegasz” – nawet gdy podlegasz wyłącznie dyrektorowi albo zarządowi – oznacza to, że funkcjonujesz w strukturze hierarchicznej. A im więcej ludzi podlega tobie, tym wyżej w tej hierarchii się znajdujesz.

      A jednak lwia część z nas należy do większej liczby sieci niż struktur hierarchicznych. I wcale nie mam tu na myśli tego, że niemal wszyscy z lubością spotykamy się na Facebooku, Twitterze czy na forach jednej z wielu innych internetowych społeczności, które rozpowszechniły się tak bardzo w ostatnich kilkunastu latach. Należymy do sieci rodzinnych (dziś już bardzo niewiele rodzin w świecie zachodnim ma wciąż charakter hierarchiczny), koleżeńskich, sąsiedzkich czy do sieci osób o podobnych zainteresowaniach. Jesteśmy absolwentami rozmaitych instytucji edukacyjnych. Jesteśmy kibicami różnych drużyn sportowych. Jesteśmy członkami klubów i stowarzyszeń albo wspieramy różnorodne przedsięwzięcia dobroczynne. Nawet nasze uczestnictwo w życiu niektórych struktur o charakterze niewątpliwie hierarchicznym, choćby takich jak Kościoły czy partie polityczne,