Miasto luster. Justin Cronin

Читать онлайн.
Название Miasto luster
Автор произведения Justin Cronin
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-802-9



Скачать книгу

uściska? Nic takiego się nie dzieje. Chłopak podchodzi do autobusu, wkłada walizkę do luku i zajmuje miejsce w kolejce.

      – Cleveland! – ryczy kierowca. – Wsiadać do Cleveland!

      Na początku kolejki wybucha zamieszanie. Ktoś zgubił bilet i próbuje się wytłumaczyć. Gdy wszyscy czekają na zakończenie afery, kobieta stojąca tuż przed chłopakiem obraca się w jego stronę. Ma może sześćdziesiąt lat, schludnie upięte włosy, błyszczące niebieskie oczy i postawę, która sprawia wrażenie wytwornej, nawet arystokratycznej – ktoś taki powinien wsiadać na pokład oceanicznego liniowca, a nie brudnego autobusu.

      – Jestem pewna, że młodzieniec taki jak ty wyrusza do jakiegoś interesującego miejsca – zagaduje go wesoło kobieta.

      Chłopak nie ma ochoty na rozmowę, ani trochę.

      – Jadę na studia – wyjaśnia i słowo więźnie mu w gardle. Kobieta nie reaguje, więc dodaje: – Na Harvardzie.

      Ona pokazuje w uśmiechu absurdalnie sztuczne zęby.

      – Cudownie. Student Harvardu. Rodzice muszą być z ciebie bardzo dumni.

      Nadchodzi jego kolej. Podaje bilet kierowcy, idzie przejściem i wybiera miejsce z tyłu, możliwie jak najdalej od niej. W Cleveland przesiądzie się do autobusu do Nowego Jorku; tam na dworcu Port Authority, po nocy przespanej na twardej ławce z walizką utkniętą pod nogami, złapie pierwszy autobus do Bostonu, odjeżdżający o piątej rano. Gdy wielki diesel z dudnieniem budzi się do życia, w końcu chłopak odwraca się twarzą do okna. Znowu pada, krople deszczu cętkują szybę. Miejsce, gdzie stał buick ojca, jest puste. Kiedy autobus cofa, chłopak otwiera papierową torbę. Dziwne, jak zgłodniał. Rozpakowuje kanapkę; sześć gryzów i już jej nie ma. Popija mlekiem, nie odrywając kartonika od ust. Błyskawicznie pochłania marchewki. Ledwie czuje ich smak; celem jest jedzenie, zapełnienie pustej przestrzeni. Gdy wszystko inne znika, wyjmuje paczkę ciastek i przez chwilę ogląda wydrukowane na niej kolorowe cyrkowe zwierzęta: niedźwiedź polarny, lew, słoń, goryl. Te ciastka towarzyszyły mu przez całe dzieciństwo, ale dopiero teraz zauważa, że zwierzęta w klatkach nie są samotne, że są to matki z młodymi.

      Kładzie ciastko na języku i czeka, aż się rozpuści i pokryje wnętrze ust waniliową słodyczą, potem bierze następne i kolejne, i w końcu w opakowaniu nie ma już żadnego. Chłopak zamyka oczy i czeka na nadejście snu.

▪ ▪ ▪

      Dlaczego relacjonuję tę scenę w trzeciej osobie? Pewnie dlatego, że tak jest łatwiej. Wiem, że ojciec chciał dobrze, ale poradzenie sobie z bólem, jaki sprawił jego wyrok, zajęło mi wiele lat. Wybaczyłem mu oczywiście, lecz rozgrzeszenie to nie to samo co zrozumienie. Jego kamienna twarz, jego obojętny ton… Przez wiele lat po tym zastanawiała mnie pozorna łatwość, z jaką pozbył się mnie ze swojego życia. I nadal mnie zastanawia. Wydaje mi się, że jedną z wielkich nagród wychowywania syna powinna być prosta radość z jego towarzystwa w czasie, gdy wchodzi w prawdziwe dorosłe życie. Nie mam jednak syna, więc nie mogę ani tego potwierdzić, ani temu zaprzeczyć.

      Tak oto przybyłem na Uniwersytet Harvarda we wrześniu 1989 – Związek Radziecki na skraju rozpadu, coraz gorsza kondycja amerykańskiej gospodarki, dominujący nastrój znudzenia po dziesięcioleciu płynięcia z prądem – bez przyjaciół, osierocony pod każdym względem, mając tylko nazwisko i kilka rzeczy osobistych i nie mając pojęcia, co ze mną będzie. Moja stopa jeszcze nigdy nie postała na kampusie – ani nigdzie dalej na wschód niż w Pittsburghu – i po ponad dwudziestu czterech godzinach podróży miałem umysł w takim stanie, że wszystko wokół mnie wyglądało niemal fantasmagorycznie. Z South Station pojechałem linią T (moja pierwsza jazda metrem) i wyszedłem z zaśmieconego niedopałkami peronu na gwarny Harvard Square. Miałem wrażenie, że w czasie mojej podróży zmieniły się pory roku: parne lato ustąpiło rześkiej nowoangielskiej jesieni, z niebem tak szokująco błękitnym, że praktycznie było słychać kolor. Zadrżałem w dżinsach i bawełnianej koszulce, gdy owiał mnie suchy podmuch. Dochodziło południe, na placu było pełno ludzi, wszyscy młodzi, najwyraźniej idealnie obeznani z otoczeniem, chodzący parami i grupami, z elegancką pewnością siebie przekazujący sobie słowa i śmiech jak pałeczki w sztafecie. Wstąpiłem do obcego królestwa, w którym oni byli u siebie. Moim celem był akademik zwany Wigglesworth Hall, ale nie chciałem nikogo pytać o drogę, zresztą wątpiłem, czy ktokolwiek przystanie, żeby ze mną porozmawiać. Poczułem, że konam z głodu, ruszyłem więc na poszukiwanie jakiegoś niedrogiego baru, żeby coś przekąsić.

      Później się dowiedziałem, że wybrana przeze mnie restauracja, Mr. and Mrs. Bartley’s Burger Cottage, była popularnym punktem orientacyjnym Cambridge. Wszedłem do środka i zaatakował mnie szczypiący w oczy zapach cebuli zmieszany z rykiem tłumu. Odniosłem wrażenie, że zbiegła się tu połowa miasta, żeby siedzieć przy długich stołach i wzajemnie się przekrzykiwać, łącznie z kucharzami, którzy wywrzaskiwali zamówienia jak rozgrywający sygnały. Na ścianie nad grillem wisiała ogromna tablica z nagryzmolonymi kredą opisami najbardziej odpychająco skomponowanych burgerów, o jakich kiedykolwiek słyszałem: z ananasem, serem pleśniowym, smażonym jajkiem.

      – Jesteś sam?

      Mężczyzna, który się do mnie odezwał, bardziej przypominał zapaśnika niż kelnera – wielki brodacz w fartuchu poplamionym jak po pracy w rzeźni. Drętwo skinąłem głową.

      – Single tylko przy ladzie – oznajmił. – Łap stołek.

      Miejsce właśnie się zwolniło. Gdy kelner za ladą zabrał talerz poprzedniego klienta, postawiłem walizkę pod nogami i usiadłem. Nie było mi zbyt wygodnie, ale przynajmniej schowałem swój bagaż. Wyjąłem z kieszeni plan miasta i zacząłem go studiować.

      – Co ma być, skarbie?

      Kelnerka, znękana starsza kobieta z plamami potu pod pachami firmowej koszulki, stała przede mną z podkładką i zawieszonym nad nią ołówkiem.

      – Cheeseburger?

      – Sałata, pomidor, cebula, korniszon, keczup, majonez, ser szwajcarski, cheddar, provolone, amerykański, jaka bułka, zwykła czy opiekana?

      Równie dobrze mógłbym się pokusić o łapanie kul z karabinu maszynowego.

      – Chyba wszystko…

      – Chcesz cztery różne rodzaje sera? – Oderwała wzrok od podkładki. – Będziesz musiał dopłacić.

      – Nie, nie, przepraszam. Tylko cheddar. Cheddar wystarczy.

      – Zwykła czy opiekana?

      – Słucham?

      Jej oczy, zmęczone z nudów, w końcu się uniosły.

      – Chcesz… bułkę… zwykłą… czy… opiekaną?

      – Jezu, Margo, wyluzuj, dobrze? – odezwał się mężczyzna siedzący na prawo ode mnie.

      Patrzyłem prosto przed siebie, ale teraz obróciłem głowę. Był wysoki i barczysty, choć nie przesadnie muskularny, z tego rodzaju proporcjonalną twarzą, która sprawia wrażenie, jakby została wykonana staranniej niż twarze większości ludzi. Był w zmiętej koszuli wetkniętej w spłowiałe lewisy i miał okulary słoneczne z zausznikami wsuniętymi w brązowe faliste włosy. Siedział z kostką lewej nogi na kolanie prawej, eksponując podniszczony mokasyn na bosej stopie. Widziany kątem oka, wydawał się całkiem dorosły, ale teraz zobaczyłem, że jest góra rok, może dwa lata starszy ode mnie. Nie wiek robił różnicę, lecz jego sposób bycia. Biła od niego aura przynależności, wszystko w nim mówiło, że jest potomkiem plemienia i doskonale zna jego zwyczaje.

      Zamknął książkę, położył ją na blacie obok kubka po kawie i obdarzył mnie rozbrajającym uśmiechem, który mówił: „Bez obawy. Zdaj się na mnie”.

      – Ten