Название | Miasto luster |
---|---|
Автор произведения | Justin Cronin |
Жанр | Зарубежная фантастика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8125-802-9 |
Tymczasem w mojej głowie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Światło w pokoju się zmieniało, nadciągał świt, moja nemezis. Śpiesznie przeszedłem przez dom, zaciągając zasłony i opuszczając rolety; zamknąłem drzwi od frontu i na tyłach domu. Przez następne dwanaście godzin nigdzie nie pójdę.
Zbudziłem się w rozkosznej ciemności, wypoczęty po najbardziej odświeżającym śnie bez marzeń sennych, jaki dopiero teraz poznałem. Nie przeszkodziło mi pukanie do drzwi; nikt jeszcze nie zauważył, że pielęgniarka Duff zeszła z tego świata, chociaż z pewnością ktoś w końcu to odkryje. Szybko poczyniłem przygotowania. Na amerykańskich bocznych drogach nawet wampir, a zwłaszcza taki, który nie chce zwrócić na siebie uwagi, potrzebuje pieniędzy, żeby przetrwać. W słoju na ciasteczka mającym kształt kota znalazłem dwa tysiące trzysta dolarów w miękkich banknotach, więcej niż trzeba, i rewolwer, którego żadna osoba w dziejach tej planety nie potrzebowała mniej niż ja.
Planowałem zygzakiem posuwać się na wschód, unikając autostrad. Podróż miała mi zająć pięć, może sześć nocy. Uznałem, że podniszczona corolla pielęgniarki Duff, zaśmiecona papierkami po cukierkach, puszkami po napojach i bezwartościowymi zdrapkami, na jakiś czas wystarczy, ale niebawem będę ją musiał porzucić; ktoś zwietrzy martwego demona w łazience i zorientuje się, że zniknął samochód. Poza tym czułem się – i wyglądałem – niedorzecznie w za dużym na mnie dresie i japonkach, więc uznałem, że muszę zdobyć bardziej odpowiedni kostium.
Osiem godzin później, na południu Missouri, zapoczątkowałem schemat, który miał rządzić moim życiem przez czas nieokreślony. Każdy poranek witał mnie w tanim motelu, bezpiecznie ulokowanego za oklejonymi tekturą szybami i zaciągniętymi zasłonami, z zawieszką NIE PRZESZKADZAĆ na klamce. Gdy zapadała noc, wyruszałem w dalszą drogę i zatrzymywałem się dopiero jakąś godzinę przed brzaskiem. W Carbondale w Illinois postanowiłem pozbyć się corolli. Byłem już bardzo głodny. Po zmroku ulokowałem się w zaparkowanym przy hotelu samochodzie, skąd mogłem obserwować wchodzących i wychodzących gości, żeby wytypować odpowiedniego dawcę pożywienia, ubrań i transportu. Mężczyzna, którego wybrałem, był mniej więcej mojego wzrostu i wagi, a poza tym – co było mi na rękę – wyglądał na pijanego. Gdy wszedł do swojego pokoju, wepchnąłem się za nim i schludnie go zabiłem, zanim zdążył wydać z siebie coś więcej prócz pijackiego skowytu – smakował nikotyną i tanią whiskey. Owinąłem ciało w zasłonę prysznicową, żeby ukryć smród rozkładu, zapakowałem go do szafy, poczęstowałem się zawartością jego portfela i walizki (trampki, sportowe nylonowe koszulki w ohydną kratkę, sześć par slipów i bokserki z napisem CMOKNIJ MNIE, JESTEM IRLANDCZYKIEM na wysokości krocza), po czym zwiałem w jego wypasionym, całkowicie amerykańskim sedanie. Wizytówki z portfela mężczyzny świadczyły o tym, że był regionalnym dyrektorem handlowym producenta klimatyzacji przemysłowej. Równie dobrze ja mogłem być kimś takim.
W ten sposób przemierzałem wielkie nudne połacie amerykańskiego Środkowego Zachodu. Gdy przemykały noce i kilometry, hipnoza autostradowa rzucała mój umysł w przeszłość. Rozmyślałem o dawno zmarłych rodzicach i miasteczku, w którym się wychowałem – sobowtórze wielu anonimowych osad, przez które teraz ja, Król Zniszczenia, przemykałem niepostrzeżenie – jedynie para reflektorów dryfujących w mroku. Myślałem o ludziach, których znałem, o przyjaciołach, których zyskałem, o kobietach, z którymi sypiałem. Myślałem o stole, na którym stały kwiaty i kryształowe kieliszki i od którego roztaczał się widok na morze; i myślałem też o nocy – smutnej pięknej nocy – kiedy w prószącym śniegu niosłem moją ukochaną do domu. Myślałem o wszystkich tych rzeczach i o wielu innych, ale przede wszystkim o Liz.
Wieczorem szóstego dnia za żałosnym New Jersey wzniosły się światła Nowego Jorku. Osiem milionów osób; moje zmysły śpiewały sopranem. Wjechałem na Manhattan przez tunel Lincolna, porzuciłem samochód na Ósmej Alei i dalej ruszyłem pieszo. Wstąpiłem do pierwszej napotkanej knajpy, irlandzkiego pubu z grubo polakierowanym barem i trocinami na podłodze. Klienci zachowywali się zwyczajnie; nowojorczycy mieli tak ciasne horyzonty, że jeszcze do nich nie dotarło, że wydarzenia rozgrywające się w głębi kraju zwiastują generalny kryzys. Usiadłem przy barze i zamówiłem szkocką, nie zamierzając jej wypijać, ale stwierdziłem, że jednak chcę to zrobić. Co bardziej interesujące, alkohol nie wywołał żadnych niepożądanych skutków. Wrażenie było rozkoszne; po moim podniebieniu tańczyły najsubtelniejsze smaki. Przy trzecim drinku uświadomiłem sobie, że nie jestem ani trochę wstawiony i potwornie chce mi się sikać. W toalecie moje ciało wyzwoliło tak potężny strumień, że pisuar zadzwonił jak perkusja. To też sprawiło mi wielką satysfakcję; zdawało się, że nie ma cielesnej przyjemności, która nie zostałaby we mnie stukrotnie zwiększona.
Ale prawdziwym obiektem mojej uwagi był telewizor nad barem. Trwał mecz Jankesów. Zaczekałem na ostatni rzut, po czym zapytałem barmana, czy mógłby przełączyć na CNN.
Nie musiałem długo czekać. Seria morderstw w Kolorado, takie słowa widniały na pasku informacyjnym u dołu ekranu. Szaleństwo się rozprzestrzeniało, doniesienia napływały z różnych miejsc w całym stanie: rodziny zamordowane w łóżkach, miasteczka bez jednej żywej duszy, klienci przydrożnej restauracji wypatroszeni jak pstrągi; lecz byli też tacy, którzy przeżyli – pokąsani, a jednak żywi. „Tylko na mnie spojrzało. Nie było człowiekiem. Wydzielało jakiś blask”. Bredzenie spowodowane przez szok czy coś więcej? Nikt jeszcze tego nie wie, ale to moje dzieło. Zgodnie z moimi instrukcjami, na każdych dziewięciu zabitych przypadał jeden powoływany do owczarni. W szpitalach przybywało chorych i rannych. Mdłości, gorączka, później spazmy…
– To gówno przyprawia o ciarki.
Odwróciłem się w stronę siedzącego obok mnie mężczyzny. Kiedy zajął sąsiedni stołek? Wielkomiejski sort, produkowany tysiącami: łysiejący, aura prawnika, inteligentna twarz, trochę zadziorna mina, jednodniowy zarost i rosnący brzuch, z którym zamierza coś zrobić. Buty z ozdobnie dziurkowanymi noskami, granatowy garnitur, wykrochmalona biała koszula i krawat poluzowany pod szyją. Rodzina czekała na niego w domu, ale jeszcze nie mógł się zdobyć, żeby stawić jej czoło, nie po dopiero co skończonym dniu pracy.
– Jakbym o tym nie wiedział.
Na barze przed mężczyzną stał kieliszek wina. Nasze oczy spotkały się i bardzo długo nie zerwały kontaktu. Zwróciłem uwagę na przytłaczający odór nerwowego potu, który próbował zamaskować wodą kolońską. Przemierzył wzrokiem całą długość mojego torsu i zatrzymał spojrzenie na ustach.
– Widziałem pana tu kiedyś?
Ach, pomyślałem. Śmignąłem wzrokiem dokoła. Nie zobaczyłem kobiet.
– Nie sądzę. Jestem nowy.
– Czeka pan na kogoś?
– Nie.
Uśmiechnął