Название | Miasto luster |
---|---|
Автор произведения | Justin Cronin |
Жанр | Зарубежная фантастика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8125-802-9 |
Czy mogłem zrobić coś innego poza tym, jak zagrać tę rolę?
Co do mojego obecnego – na pozór bardziej ludzkiego – wcielenia, to mogę powiedzieć tylko tyle, że ostatecznie Jonas miał rację w jednym, chociaż sukinsyn nigdy się o tym nie dowiedział. Wydarzenia, które zaraz opiszę, rozegrały się zaledwie kilka dni po moim wyzwoleniu i doszło do nich w pewnej zapadłej wiosce o nazwie (tego dowiedziałem się później) Sewanee, leżącej na prerii w Kansas. Do dziś moje wspomnienia tego wczesnego okresu są przepojone radością. Cóż za uskrzydlająca swoboda! Jakże obfite zaspokajanie apetytów! Świat nocy stał się wystawną ucztą dla moich zmysłów, niewyczerpanym bufetem. Zachowywałem jednak pewną ostrożność. Bez masakr w przydrożnych zajazdach. Bez mordowania całych rodzin w łóżkach. Bez pomalowanych na czerwono barów w centrach handlowych, z leżącymi we krwi rozczłonkowanymi klientami. Te rzeczy miały w końcu nadejść, ale na razie zależało mi na zostawianiu mniej wyraźnych tropów. W nocy, gdy zmierzałem na wschód, pozwalałem sobie na skromny posiłek, i to tylko wtedy, gdy mogłem go zdobyć z łatwością i szybko pozbyć się resztek.
Dlatego moje serce zaśpiewało arię rozkoszy na widok pojazdu.
Groteskowo wypasiony czterodrzwiowy pick-up – wielkie dwie rury wydechowe, światła na górnym orurowaniu, folia samoprzylepna z flagą konfederatów na zderzaku – stał zaparkowany na krawędzi zalanego kamieniołomu. Odosobnienie było idealne, podobnie jak roztargnienie mężczyzny i kobiety, zaskoczonych in flagranti, rozkoszujących się sobą tak, jak ja miałem zamiar nacieszyć się nimi. Przez jakiś czas tylko patrzyłem. Nie jak podglądacz; raczej kierowała mną ciekawość badacza. Dlaczego robią to w takiej ciasnocie? Dlaczego wybrali krępującą ruchy kabinę pick-upa (mężczyzna dosłownie miażdżył swoją lubą, przyciskając ją do deski rozdzielczej), żeby dać upust zwierzęcej namiętności? Przecież na świecie nie brakowało łóżek. Nie byli młodzi, najlepsze lata zostawili daleko za sobą – on łysy i tęgawy, ona chuda i zwiędła… starzejące się ciała. Co takiego przyzwało ich w to miejsce? Czyżby nostalgia? Czy byli tutaj za młodu? Czy byłem świadkiem odtwarzania chwały młodości? Nagle mnie olśniło. Tak, są mężem i żoną, są w związku małżeńskim… tyle że nie ze sobą.
Pierwszą wziąłem kobietę. Okraczając swojego towarzysza na szerokim przednim siedzeniu, podrygiwała z takim zapamiętaniem – ręce ściskające zagłówek, spódnica podkasana do talii, majtki kołyszące się na kościstej łydce, twarz skierowana ku niebu, jak gdyby wznosiła modły – że gdy gwałtownym ruchem otworzyłem drzwi, wydawała się bardziej zirytowana niż przestraszona, jakbym przerwał jej wyjątkowo ważny tok myśli. Oczywiście rozdrażnienie nie trwało długo, nie więcej niż kilka sekund. To interesująca prawda, że ludzkie ciało, uwolnione od głowy, jest zasadniczo workiem krwi z wbudowanymi słomkami. Trzymając prosto jej bezgłowy korpus, zamknąłem usta wokół tryskającego otworu i pociągnąłem długi solidny łyk. Nie spodziewałem się wiele. Przewidywałem, że bogata w konserwanty małomiasteczkowa dieta nada jej krwi chemiczny posmak. Ale było inaczej. W rzeczywistości kobieta okazała się przesmaczna. Jej krew miała istny bukiet smaków, jak długo leżakujące wino.
Zassałem jeszcze dwa razy i odrzuciłem ją na bok. W tym czasie jej towarzysz, ze spodniami opuszczonymi do kostek, z szybko kurczącym się lśniącym penisem, przesunął się za kierownicę i gorączkowo szukał kluczyka w pęku wielu innych kluczy, ogromnym, jakby był dozorcą. Drżącymi palcami wsunął w otwór jeden, potem drugi kluczyk, bez powodzenia, mamrocząc litanię „O Boże” i „O kurwa”, będącą tylko lekko zmienioną wersją ekstatycznych odgłosów i sprośnych słów zachęty, jakie jeszcze przed chwilą dyszał w ucho swojej partnerki.
Komedia była wyborna. Prawdę powiedziawszy, nie mogłem się nią nasycić.
Co było moim wielkim błędem. Gdybym zabił go szybciej, bez przerwy na rozkoszowanie się tym śmiesznym widowiskiem, świat, który znamy, byłby innym miejscem. Stało się tak, jak się stało; moja opieszałość dała mu czas na znalezienie właściwego kluczyka. Mężczyzna wsunął go do stacyjki, zapuścił silnik i sięgnął do dźwigni zmiany biegów. Zdążył to zrobić, zanim wskoczyłem do kabiny, złapałem go za głowę, przechyliłem ją na bok i z chrzęstem zatrzasnąłem szczęki na jego tchawicy. Byłem tak oczarowany krwawą ucztą, jaką zapewniła mi moja nieszczęsna ofiara, że nie spostrzegłem, co się dzieje – że zdążył wrzucić bieg.
Awersja naszego gatunku do wody jest dobrze znana. Woda oznacza dla nas śmierć. Toniemy jak kamienie, naszym ciałom brakuje wyporności zapewnianej przez tkankę tłuszczową. Z lotu w dół kamieniołomu zachowałem tylko fragmentaryczne wspomnienia. Powolne zbliżanie się auta do krawędzi otchłani; siła grawitacji i nieuchronny upadek; otaczająca mnie woda, kokon zimnej śmierci spowijający moje oczy, nos i płuca. Małe błędy prowadzą do wielkiej katastrofy. Niepokonany pod wieloma innymi względami, odkryłem najszybszy sposób na śmierć. Gdy samochód z miękkim łupnięciem spadł na dno zalanego wodą kamieniołomu, wydostałem się z kabiny i zacząłem się czołgać. Chociaż wpadłem w panikę, nie umknęła mi ironia. Obiekt Zero, Niszczyciel Świata, pełza po dnie jak krab! Moją jedyną nadzieją było wymacanie drogi na skraj dołu i wdrapanie się ku wolności. Czas był moim wrogiem, miałem tylko jeden zamknięty w płucach oddech, żeby się ocalić. Rozpaczliwie wyciągając ręce, namacałem skalną ścianę i podjąłem wspinaczkę. Wciągałem się, chwytając skałę raz jedną, raz drugą ręką. Ciemność wirowała mi w oczach, zbliżał się koniec…
Pytanie, jak to się stało, że na czworakach – na różowych, bezsprzecznie ludzkich z wyglądu rękach i kolanach – wykrztuszałem wielkie ilości błotnistych wymiocin, zostawiam teologom. Bo na pewno umarłem – ciało pamięta takie rzeczy. Uwolniwszy się z wód kamieniołomu, poddałem się i przez jakiś czas leżałem na skałach jak topielec, a w pewnym momencie gwałtownie wróciłem do życia.
Ostatecznie okazało się, że drzwi śmierci nie były oznaczone napisem WYJŚCIA NIE MA.
Gdy wykasłałem resztki wody, zdołałem się podnieść; byłem oszołomiony i zdumiony. Gdzie jestem? Kim jestem? Kiedy…? Miałem wrażenie, że wszystko mi się przyśniło, a później na odwrót: że wciąż śnię. Do tego stopnia byłem zdezorientowany. Uniosłem dłoń i popatrzyłem na nią w świetle księżyca. Pod każdym widocznym względem była to ręka człowieka – ręka Timothy’ego Fanninga, kierownika katedry na Wydziale Biochemii Uniwersytetu… Spojrzałem w dół na resztę swojego ciała. Drżącymi palcami obmacywałem twarz, klatkę piersiową, brzuch i blade nogi; nagi w blasku księżyca, badałem każdą część fizycznego jestestwa jak ślepiec czytający Brajlem.
A niech mnie wszyscy diabli, pomyślałem.
Odpocząłem na kamiennej półce wystającej ze ściany kamieniołomu, po czym ruszyłem biegnącą zakosami wąską ścieżką, która zawiodła mnie na szczyt. Znalazłem się na złomowisku zardzewiałych maszyn na wpół zarośniętych przez zielsko. Nie miałem pojęcia, która godzina. Z wyjątkiem księżyca, nigdzie nie paliły się światła. Otaczało mnie bezludne pustkowie, jakby świat już się skończył.
Wody kamieniołomu ukryły moją drugą ofiarę, ale została kobieta, a ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, była obława policyjna. Obszedłem kamieniołom, żeby wrócić tam, gdzie jeszcze niedawno stał pick-up. Widok kobiety nie wywołał we mnie wyrzutów sumienia, najwyżej coś w rodzaju powierzchownej, szybko przemijającej litości, jaką można poczuć wtedy, gdy podczas zjadania drugiego porannego tosta czyta się w gazecie o jakiejś dalekiej katastrofie. Dwa ciche pluski – ciało, głowa – i moja ofiara trafiła do wodnego grobu.
Oczywiście żadne z tych poczynań nie rozwiązało problemu: