To nie jest hip-hop. Rozmowy II. Jacek Baliński

Читать онлайн.
Название To nie jest hip-hop. Rozmowy II
Автор произведения Jacek Baliński
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 978-83-948551-4-7



Скачать книгу

warsztatów nie jest zresztą dla ciebie nowością – jeszcze uczęszczając do liceum, byłeś instruktorem społecznym w Pałacu Młodzieży w Warszawie. Prowadziłeś zajęcia z rysunku i malarstwa.

      To był 1998, może 1999 rok. Wcześniej chodziłem do Pałacu Młodzieży jako kursant, przygotowując się do liceum plastycznego. Kiedy dostałem się do liceum, automatycznie zostałem asystentem instruktora, a na trzecim roku zostałem już instruktorem społecznym. Prowadziłem zajęcia z podstaw rysunku i malarstwa dla dzieciaków w różnym wieku. Nie chcę sobie przypisywać żadnych zasług, ale część z tamtych osób jest obecnie powszechnie szanowanymi artystami. Utrzymuję z nimi kontakt do dziś.

      Zrezygnowałem z funkcji instruktora, jak zacząłem studia. Niestety nie miałem już na to czasu.

      Sam podjąłeś decyzję o pójściu do plastyka czy rodzice zdecydowali za ciebie?

      To był wybór mojej mamy. Oboje z tatą byli kolejarzami i też naszykowali dla mnie te buty, ale ostatecznie nie poszedłem w ich ślady. Miałem w rodzinie przodków, którzy malowali – rodzice zresztą też, ale tylko hobbystycznie.

      Okres, w którym chodziłem do liceum plastycznego, wspominam bardzo miło. W szkole nie trzeba było za dużo robić. Rysowanie, malowanie – a dla mnie to były też czasy graffiti.

      W szkole poznałeś kilka osób, które również malowały po murach.

      Pierwsze crew – NSK – założyłem na swoim osiedlu razem z Elstem i Neskiem, czyli wspomnianym wcześniej Szymonem z Projektowanie.Org*, i Maćkiem Wróblem. Druga w kolejności ekipa – D17 – powstała z połączenia NSK i ludzi, których poznałem w liceum plastycznym. Byli w niej między innymi Eldo oraz Olek i Gutek, którzy obecnie prowadzą bardzo dobre studio graficzne Lange&Lange.

      NSK założyłeś na swoim osiedlu – czyli na Tarchominie. Masz do niego sentyment?

      Mieszkałem tam osiemnaście lat. Od podstawówki – i od tej pory też znam się z Szymonem. Ponad trzydzieści lat…

      Dziś już nie mam takiego sentymentu do Tarchomina jak kiedyś, ale wciąż lubię tam przyjeżdżać. Ta część Warszawy maksymalnie się zmieniła. Za moich czasów było tam parę bloków na krzyż. Pamiętam rezerwat przyrody, przy którym spędziłem większość dzieciństwa. Pamiętam wydmę, dzikie bajorka; pływało się po nich na łódkach ze styropianu. Niedaleko znajdowała się Fabryka Domów Stare Świdry. Wspaniałe czasy. Mimo że mieszkałem na osiedlu z wielkiej płyty, wystarczyło wyjść przed blok i szło się w pole, do lasu, na jabłka z dzikiego sadu do proboszcza. Jak na wsi.

      Na Tarchominie zawiązałem pierwsze przyjaźni i z ludźmi stamtąd stworzyłem pierwsze większe projekty – dla Pelsona, z którym chodziłem do tej samej podstawówki, zrobiłem okładki do drugiego i trzeciego „Autentyku” z Vieniem oraz do solowej płyty „Sensi”. DJ-a Mini pamiętam jeszcze z czasów, kiedy kupił pierwszy adapter, a potem został DJ-em Mor W.A., dla którego to zespołu stworzyłem okładkę do „Dla słuchaczy”. Później złapałem bliższy kontakt z Łyskaczem i zacząłem pracować w „Ślizgu”.

      Przybliżysz swoją pracę dla tego magazynu?

      W latach 2002–2004 byłem tam dyrektorem artystycznym. Zaczynałem jako grafik, a później już prowadziłem magazyn od strony graficznej. Siedzibę mieliśmy najpierw na Starym Mieście, a później na Marszałkowskiej – piętro nad nami było studio Mor W.A. Nie za dużo można było sobie pofolgować, bo wydawca miał swoją wizję, ale mega miło wspominam te czasy. Kowal, Toyboy, Wzorowy… Hulanka i niesamowite pieniądze, które co miesiąc dostawałem na konto. W 2002 roku zarabiałem na rękę trzy i pół tysiąca złotych, podczas gdy w biurze byłem przez siedem dni w miesiącu. Nie wiedziałem, co z tą kasą robić.

      Idąc dalej – NSK i D17 jakkolwiek zaznaczyły się na warszawskiej scenie graffiti? Byliście widoczni na mieście?

      Nie wiem, ale uważaliśmy, że jesteśmy najlepsi na świecie (śmiech). Mieliśmy wtedy po kilkanaście lat. Na początku malowałem głównie legalne rzeczy, a potem złapałem zajawkę na miasto. Robienie sreber kręciło mnie bardziej niż robienie pociągów, bo – mieszkając na Tarchominie – nie widziałem ich, więc nie widziałem sensu w tym, żeby je malować. Riva za to swego czasu był bardzo aktywny na scenie pociągowej. Gówniarskie czasy. Później dołączyłem do AX – to była szajka, którą tworzyło dużo dziwnych postaci: chuliganów, bandytów… Głupia, szczeniacka hustlerka. Co innego miałem wtedy w głowie. Przeszedłem w moim życiu przez różne epizody.

      Na przykład jakie?

      Przez wiele lat jeździłem za Legią, działałem w ultrasce. Bujałem się tam z Szymonem i grupą NH. Po jakimś czasie jednak Szymon wyprowadził się z żoną do Czech, inne osoby z ekipy też zajęły się swoimi rzeczami, przez co nie miałem już z kim na Legię chodzić.

      Kilku osobom starałem się już wytłumaczyć, na czym polegają kibicowskie klimaty. Zbiór kibiców to zbiór ludzi, którzy mają najróżniejsze zainteresowania. Oczywiście są w nim ludzie, których na co dzień nie chciałoby się spotykać – ale to samo dzieje się w zbiorze osób, które lubią jabłka. Piłka nożna i kibicowanie to właśnie taki zbiór ludzi lubiących jabłka, ale niekoniecznie osób, które myślą i robią to samo. Każdy ma swój świat, a łączy ich jedno; w tym przypadku była to Legia. Mnie w ultrasce kręciły wyjazdy – byłem na ponad stu. Przez to w niektórych miastach, do których przyjeżdżałem na jamy, żeby pomalować, nie patrzono na mnie przez pryzmat grafficiarza, tylko kibola. Byłem pierwszą osobą do upolowania, bo Legia nie jest za bardzo lubianym zespołem poza Warszawą. Na jamach w Łodzi, na których malowało kilkadziesiąt osób, tylko moje prace były następnego dnia niszczone; wylewano na nie wiadro farby.

      Pomimo tego, że już od dawna nie jestem aktywnym kibicem i pewne rzeczy zdążyły mi się znudzić, nie odcinam się od tamtego etapu. To część mojego życia, która składa się na to, kim teraz jestem – a teraz jestem raczej wyciszony. Środowisko kibicowskie jest mocno nastawione na agresję, w pewnych kręgach panuje kult siły, co też wpływało na to, w jaki sposób komunikowałem się z ludźmi i jak pewne rzeczy ustawiałem. Żałuję, że niektóre sytuacje się wydarzyły. Mogę tylko przeprosić, jeśli ktoś czuje się urażony tym, co kiedyś zrobiłem. Doświadczenie zbieramy jednak przez całe życie. Człowiek ewoluuje.

      Wracając jeszcze do tematu graffiti – jak po latach patrzysz na okres regularnego malowania?

      Poświęciłem graffiti kawał swojego życia. Była to fajna przygoda. Dużo jeździłem, dużo malowałem. Przez to, że moja ksywka była rozpoznawalna, miałem sporo przywilejów: od farb za darmo do budowania relacji z innymi writerami. Do dzisiaj mnóstwo ludzi pamięta moje obrazki, kojarzy ekipę VHS, do której nadal należę. Zdarza się, że zgłasza się do mnie ktoś, kto dorastał razem ze mną i z moimi pracami w „Ślizgu”, a obecnie jest – na przykład – prezesem dużej fundacji i chce, żebyśmy coś razem zrobili. Super wspominam tamte czasy, ale zapał do malowania naturalnie się wypala. Nigdy nie robiłem niczego na siłę.

      Zastanawiam się, czy fakt, że ludzie wciąż kojarzą cię z graffiti, przynosi ci więcej plusów czy minusów. W 2015 roku – będąc już uznanym projektantem i mając dość dawno za sobą etap nielegalnego malowania – gościłeś w jednym z popularnych programów śniadaniowych. Po kilku pytaniach odnośnie do okładek, prowadzący spytali cię, czy miałeś kiedyś konflikt z prawem.

      Tak, to było dziwne pytanie… Gdybym jednak chciał zupełnie odciąć się od graffiti, to pewnie po prostu zmieniłbym ksywkę na inną. Przygoda z graffiti była dla mnie cennym doświadczeniem