Uwolniona. Tara Westover

Читать онлайн.
Название Uwolniona
Автор произведения Tara Westover
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 9788380155237



Скачать книгу

kroczem i potem.

      Nie poprosiłam, żeby zabrała mnie do następnego porodu. Matka wróciła do domu blada, trzęsła się. Głos jej drżał, gdy opowiadała mnie i mojej siostrze, co zaszło, jak puls nienarodzonego dziecka niebezpiecznie słabł, serce mu ledwie biło, jak zadzwoniła po karetkę, a potem stwierdziła, że nie ma czasu do stracenia, i zabrała rodzącą własnym samochodem. Jechała tak szybko, że zanim dotarła do szpitala, eskortowała ją policja. Na ostrym dyżurze próbowała przekazać lekarzom niezbędne informacje w taki sposób, żeby nie zdradzić zbyt dużo i by nie zaczęli podejrzewać, że jest niezarejestrowaną akuszerką.

      Wykonano pilnie cesarskie cięcie. Rodząca i dziecko przez kilka dni zostali w szpitalu, a gdy wrócili do domu, matka przestała się trząść. Wydawała się wręcz podekscytowana i zaczęła inaczej opowiadać o tych zdarzeniach, smakowała moment, gdy jej samochód zatrzymał policjant, zaskoczony, że na tylnym siedzeniu znajduje się jęcząca, ewidentnie rodząca kobieta.

      – Zrobiłam z siebie trzpiotkę – powiedziała do mnie i Audrey, podnosząc głos, który naraz zyskał pewność siebie. – Mężczyźni lubią myśleć, że ratują jakąś głupiutką kobietę, która władowała się w kłopoty. Musiałam tylko odsunąć się na bok i pozwolić, by to on odegrał rolę bohatera!

      Najniebezpieczniejszy dla matki moment nadszedł chwilę później, w szpitalu, kiedy kobietę odwieziono na noszach. Jakiś lekarz zatrzymał matkę i zapytał, co robiła z rodzącą. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.

      – Zadałam mu najgłupsze pytanie, jakie byłam w stanie wymyślić. – Tu zaczęła mówić cienkim, kokieteryjnym głosikiem, zupełnie niepodobnym do swojego: – Och! Czy to była główka dziecka? Czy dzieci nie rodzą się stópkami do przodu?

      To przekonało lekarza, że matka raczej nie była akuszerką.

      W Wyoming nie było tak dobrych zielarek jak matka, dlatego kilka miesięcy po incydencie w szpitalu Judy wróciła do Buck’s Peak, by uzupełnić zapasy. Kobiety gawędziły w kuchni, Judy siedziała na stołku barowym, matka oparta o blat, z głową leniwie złożoną w dłoniach. Zabrałam listę ziół do składziku. Poszła za mną Maria, niosąc ze sobą innego niemowlaka. Zdejmowałam suszone liście i mętne płyny z półek, nie przestając opowiadać o wyczynach matki aż po historię o wydarzeniu w szpitalu. Maria miała własne opowieści o wyprowadzaniu w pole federalnych, ale gdy zaczęła jakąś opowiadać, przerwałam jej.

      – Judy jest dobrą akuszerką – powiedziałam, pusząc się z dumy. – Ale jeśli chodzi o lekarzy i gliny, to nikt tak dobrze nie udaje głupiej jak moja matka.

      Rozdział 3

      Kremowe buty

      Moja matka, Faye, była córką listonosza. Dorastała w mieście, w żółtym domu otoczonym płotem z białych drewnianych palików, wzdłuż którego rosły fioletowe irysy. Jej matka była krawcową, według niektórych najlepszą w całej dolinie, dlatego jako młoda kobieta Faye nosiła piękne, doskonale skrojone ubrania, od aksamitnych żakietów i poliestrowych spodni po wełniane spodnium i gabardynowe sukienki. Chodziła do kościoła, brała udział w aktywnościach szkolnych i wspólnotowych. Jej życiu towarzyszyła aura porządku, normalności i głębokiego poważania.

      Tę aurę poważania utkała misternie jej matka. Moja babka, LaRue, osiągnęła dorosłość w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, w dekadzie idealistycznej gorączki, która wybuchła po drugiej wojnie światowej. Ojciec LaRue był alkoholikiem w czasach, zanim jeszcze powstała narracja o alkoholizmie i empatii, kiedy to alkoholików nie nazywało się alkoholikami, lecz po prostu pijakami. Pochodziła ze „złej” rodziny, ale zakorzenionej w pobożnej wspólnocie mormońskiej, która – podobnie jak wiele innych – doświadczyła zbrodni rodziców dokonywanych na dzieciach. Uznano, że godni szacunku mężczyźni z miasta nie mogą jej poślubić. Gdy poznała i wyszła za mojego dziadka, dobrodusznego młodego człowieka, który właśnie zakończył służbę w marynarce, poświęciła się temu, by zbudować idealną rodzinę, a przynajmniej jej pozory. To, jak sądziła, miało uchronić jej córki przed społecznym potępieniem, które jej samej wyrządziło tak wielką krzywdę.

      Biały drewniany płot i szafa pełna ręcznie uszytych ubrań były jednymi z efektów tej postawy. Innym było to, że jej najstarsza córka wyszła za mąż za poważnego młodego mężczyznę o kruczoczarnych włosach, który miał upodobanie do rzeczy nieszablonowych.

      Chcę przez to powiedzieć, że na narzucone jej poważanie matka zareagowała niechętnie. Babcia chciała podarować córce coś, czego sama nigdy nie miała, dar pochodzenia z dobrej rodziny. Ale Faye go nie chciała. Moja matka nie była rewolucjonistką – nawet w szczytowym okresie swojego buntu zachowała mormońską wiarę wraz z jej poświęceniem się małżeństwu i macierzyństwu, ale społeczne wstrząsy lat siedemdziesiątych musiały wpłynąć na nią przynajmniej w jednym sensie: nie chciała białego drewnianego płotu ani gabardynowych sukienek.

      Matka opowiedziała mi dziesiątki historii z dzieciństwa o tym, jak babcia martwiła się o status społeczny najstarszej córki, o to, czy jej sukienka pique jest aby dobrze skrojona albo czy jej aksamitne spodnie są w odpowiednim odcieniu niebieskiego. Opowieści te najczęściej kończyły się tym, że mój ojciec wpadał i zamieniał aksamit na niebieskie dżinsy. Szczególnie jeden raz zapadł mi w pamięć. Mam wtedy siedem albo osiem lat i ubieram się do kościoła. Wilgotną ścierką przecieram tylko twarz, dłonie i stopy, czyli tylko te części ciała, które będą widoczne. Matka patrzy, jak przekładam przez głowę bawełnianą sukienkę, wybraną przeze mnie ze względu na długie rękawy, żeby nie musieć myć całych rąk, a w jej oczach nagle pojawia się błysk zazdrości.

      – Gdybyś była córką babci – mówi – od świtu zajęte byśmy były myciem twoich włosów. Resztę poranka spędziłybyśmy, nie mogąc się zdecydować, które buty – białe czy kremowe – zrobią najlepsze wrażenie.

      Twarz matki wykrzywia się w brzydkim uśmiechu. Szuka ucieczki w poczuciu humoru, ale w tym wspomnieniu pełno jest żółci.

      – Nawet gdy w końcu wybrałyśmy kremowe, to i tak się spóźniałyśmy, bo w ostatniej chwili babcia wpadała w panikę i jechała do kuzynki Donny, żeby pożyczyć jej kremowe buty, które miały niższy obcas.

      Matka patrzy przez okno, pogrążona w swoich myślach.

      – Białe czy kremowe? – pytam. – Czy to nie ten sam kolor?

      Ja miałam tylko jedną parę butów do kościoła. Były czarne, a przynajmniej miały taki kolor wtedy, kiedy nosiła je moja siostra.

      Gdy mam już sukienkę na sobie, odwracam się do lustra i strzepuję z szyi pokruszone błoto, myśląc o tym, jakie szczęście ma matka, że uciekła ze świata, w którym tak ważna była różnica między białym i kremowym, i gdzie takie rozmowy mogły zajmować miły poranek, który przecież można spędzić na buszowaniu po złomowisku taty w towarzystwie kozy Luke’a.

      Mój ojciec, Gene, był jednym z tych młodych ludzi, którym jakoś udawało się być jednocześnie dostojnymi i niesfornymi. Miał uderzającą urodę – kruczoczarne włosy, kościstą twarz, nos jak strzała wskazujący w kierunku dzikich, głęboko osadzonych oczu. Jego usta często łączyły się w figlarnym uśmieszku, tak jakby wolno mu było śmiać się z całego świata.

      Choć spędziłam dzieciństwo na tej samej Górze, na której ojciec spędził swoje, karmiąc świnie w tym samym żelaznym korycie, bardzo niewiele wiem o jego chłopięcych latach. Nigdy o nich nie opowiadał, pozostały mi więc tylko półsłówka od matki, która powiedziała, że dziadek-z-dołu, gdy był młodszy, stosował był przemoc i łatwo wybuchał