Uwolniona. Tara Westover

Читать онлайн.
Название Uwolniona
Автор произведения Tara Westover
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 9788380155237



Скачать книгу

całym dniu zbierania złomu. – Aż się nauczy odrzucać zło, a wybierać dobro”4.

      Nastąpiła wymowna pauza. Siedzieliśmy w milczeniu.

      Ojciec nie był postawnym mężczyzną, ale potrafił zawładnąć przestrzenią. Emanował aurą podniosłości, jaka przynależy wyroczni. Miał grube, szorstkie dłonie kogoś, kto całe życie ciężko pracował; pewnie trzymał w nich Biblię.

      Przeczytał ten fragment na głos jeszcze raz, a potem po raz trzeci i czwarty. Za każdym razem ton jego głosu był coraz wyższy. Oczy, które chwilę wcześniej miał podpuchnięte ze zmęczenia, teraz były szeroko otwarte, wzrok czujny. Z tego płynie jakaś boska nauka, powiedział. Zamierzał zwrócić się po radę do Pana.

      Następnego ranka tato opróżnił naszą lodówkę z mleka, jogurtów i sera, a kiedy wieczorem wrócił do domu, na pace miał załadowanych prawie dwieście litrów miodu.

      – Izajasz nie mówi, co jest złem – masło czy miód – powiedział tato z szerokim uśmiechem, gdy moi bracia przenosili białe baniaki do piwnicy. – Ale jeśli zapytasz, Pan ci odpowie!

      Gdy przeczytał ten werset swojej matce, ta zaśmiała mu się w twarz.

      – Mam w portmonetce jakieś drobne – powiedziała. – Weź je lepiej. Przyda ci się choć ta odrobina rozsądku.

      Babcia miała szczupłą, kościstą twarz i niekończące się zapasy podrabianej indiańskiej biżuterii, srebrnej i turkusowej, która zwisała po kilka sztuk z jej chudej szyi i ozdabiała palce. Mieszkała od nas w dół, blisko szosy, dlatego nazywaliśmy ją „babcią z dołu”. Robiliśmy to, żeby odróżnić ją od matki naszej matki, którą nazywaliśmy „babcią z miasta”, bo mieszkała piętnaście mil na południe od nas, w jedynym mieście hrabstwa, gdzie były sygnalizacja świetlna i sklep spożywczy.

      Tato i jego matka dogadywali się jak dwa koty, którym ktoś związał ogony. Czasem potrafili rozmawiać przez tydzień i w niczym się nie zgadzać, ale trzymało ich przy sobie przywiązanie do Góry. Rodzina ojca mieszkała u stóp Buck’s Peak od półwiecza. Córki babci powychodziły za mąż i się wyprowadziły, ale ojciec został. Zbudował nędzny żółty domek, właściwie nigdy go nie kończąc, na zboczu u stóp Góry, nieco wyżej, niż stał dom jego matki. Obok jej zadbanego trawnika wcisnął jedno z kilku złomowisk.

      Codziennie się kłócili – o bałagan wdzierający się ze złomowiska, ale najczęściej o nas, dzieci. Babcia uważała, że powinniśmy chodzić do szkoły, zamiast, jak to ujmowała, „wałęsać się po Górze jak dzikusy”. Tato mówił, że szkoły publiczne to spisek rządu, mający na celu odciągnięcie dzieci od Boga.

      – Jeśli mam wysłać moje dzieci do tej szkoły w dole – powiedział – to równie dobrze mogę je od razu oddać we władanie diabłu.

      Bóg nakazał tacie podzielić się swym objawieniem z ludźmi, którzy mieszkali i prowadzili farmy w cieniu Buck’s Peak. W niedziele prawie wszyscy gromadzili się w kościele, kaplicy w kolorze orzechów pekan, stojącej zaraz przy szosie, o małej, skromnej iglicy, charakterystycznej dla kościołów mormońskich. Tato osaczył ojców, zaraz gdy wyszli z ław. Zaczął od swojego kuzyna Jima, który słuchał w dobrej wierze, gdy ojciec machał Biblią i objaśniał, dlaczego mleko jest grzeszne. Potem Jim uśmiechnął się szeroko, poklepał tatę po ramieniu i powiedział, że żaden sprawiedliwy Bóg nie zabroniłby przecież człowiekowi domowych lodów o smaku truskawkowym w gorące letnie popołudnie. Żona Jima wsunęła mu rękę pod ramię. Gdy przeszli obok nas, poczułam zapach gnojówki. Potem mi się przypomniało: wielka ferma mleczna leżąca o milę od Buck’s Peak należała właśnie do Jima.

      Gdy tato rozpoczął krucjatę przeciw mleku, babcia wypełniła nim całą lodówkę. Ona i dziadek pili tylko chude mleko, ale szybko znalazły się tam wszystkie rodzaje – dwuprocentowe, pełnotłuste, a nawet czekoladowe. Najwyraźniej babcia uważała, że musi być bardzo konsekwentna.

      Śniadanie stało się testem lojalności. Codziennie rano cała rodzina zasiadała wokół dużego stołu z czerwonego dębu i jadła albo płatki z siedmiu ziaren z miodem i melasą, albo placki z mąki z siedmiu ziaren, również z miodem i melasą. Ponieważ było nas dziewięcioro, nigdy nie wystarczało na bieżąco usmażonych placków. Lubiłam płatki, jeśli mogłam je zanurzyć w mleku, wtedy śmietanka zbierała się na ziarenkach i przesączała do środka. Ale od momentu objawienia jedliśmy płatki z wodą. To jakby zjeść miseczkę błota.

      Nie minęło dużo czasu, a zaczęłam rozmyślać o mleku, które psuło się w lodówce babci. Potem nabrałam zwyczaju pomijania śniadania i chodzenia każdego ranka prosto do obory. Karmiłam tam świnie zlewkami, napełniałam koryto dla krów i koni, a potem przeskakiwałam przez płot zagrody, obchodziłam dookoła oborę i wchodziłam bocznymi drzwiami do domu babci.

      Pewnego ranka, gdy siedziałam przy blacie, przyglądając się, jak nalewa mleka na płatki kukurydziane w misce, babcia zapytała:

      – Nie chciałabyś pójść do szkoły?

      – Nie chciałabym – odparłam.

      – Skąd wiesz? – powiedziała szorstko. – Nigdy nawet nie spróbowałaś.

      Nalała mleka i podała mi miskę, a potem oparła się o blat dokładnie naprzeciwko mnie i obserwowała, jak wkładam pełne łyżki do ust.

      – Jutro wyjeżdżamy do Arizony – oznajmiła, choć już o tym wiedziałam. Razem z dziadkiem zawsze jechali do Arizony, gdy zaczynała się zmieniać pogoda. Dziadek mówił, że jest za stary na zimy w Idaho, od chłodu bolały go kości.

      – Wstań wcześnie – powiedziała babcia – około piątej, to zabierzemy cię ze sobą. Wyślemy do szkoły.

      Przekręciłam się na stołku. Próbowałam sobie wyobrazić szkołę, ale nie umiałam. Zamiast tego ujrzałam oczami wyobraźni szkółkę niedzielną, do której co tydzień uczęszczałam i której nienawidziłam. Pewien chłopiec o imieniu Aaron rozpowiedział wszystkim dziewczynkom, że nie umiem czytać, bo nie chodzę do szkoły, i teraz nikt ze mną nie rozmawiał.

      – Tato powiedział, że mogę pojechać? – zapytałam.

      – Nie – odpowiedziała babcia. – Ale zanim się zorientuje, że cię nie ma, będziemy już daleko.

      Włożyła moją miskę do zlewu i spojrzała za okno.

      Babcia miała silną osobowość – była niecierpliwa, agresywna, skupiona na sobie. Patrząc na nią, od razu chciało się zrobić krok wstecz. Farbowała włosy na czarno, co jeszcze bardziej uwydatniało jej i tak ostre rysy, a zwłaszcza brwi, które codziennie rano malowała w ciężkie, czarne jak atrament łuki. Robiła je za długie, przez co jej twarz wyglądała na rozciągniętą. Rysowała je również zbyt wysoko, co nadawało jej twarzy wyraz znudzenia, niemal sarkazmu.

      – Powinnaś chodzić do szkoły – powiedziała.

      – A czy tato nie zmusi cię, żebyś mnie odwiozła do domu? –zapytałam.

      – Twój tato nie zmusi mnie do niczego, do cholery.

      Babcia wstała i przybrała bojową postawę.

      – Jeśli zechce, żebyś wróciła, będzie musiał po ciebie przyjechać. – Zawahała się i przez chwilę wyglądała na zawstydzoną. – Wczoraj z nim rozmawiałam. Przez dłuższy czas nie będzie miał jak po ciebie przyjechać. Jest opóźniony z budową szopy w mieście. Nie może się tak po prostu zwinąć i pojechać do Arizony, przynajmniej dopóki jest dobra pogoda i może pracować z chłopakami do zmroku.

      Babcia dobrze zaplanowała



<p>4</p>

Iz 7, 14. Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2012 (przyp. tłum.).