Shitshow!. Charlie LeDuff

Читать онлайн.
Название Shitshow!
Автор произведения Charlie LeDuff
Жанр Документальная литература
Серия Amerykańska
Издательство Документальная литература
Год выпуска 0
isbn 9788380498624



Скачать книгу

mieliby zrazić do siebie firmę i dać jej powód, by tęsknym wzrokiem zaczęła spoglądać w stronę Guadalajary?

      Można zrzucać winę na prawicowych agitatorów, kongresmanów z Partii Herbacianej albo braci Kochów, ale ci ludzie mieli własny rozum i motywy, które wydały mi się jak najbardziej sensowne. Nikt tutaj nie chciał stracić pracy i jechać do Dakoty Północnej za chlebem. Zarabiali mniej więcej tyle samo co zrzeszeni w związku robotnicy na Północy. Po co grzebać w czymś, co dobrze działa? Zamiast drażnić niemiecką firmę, lepiej jej zaufać. Wystarczy spojrzeć na Detroit, Janesville, Wisconsin czy jakikolwiek uprzemysłowiony region Ameryki, aby zdać sobie sprawę, że UAW – ani żaden inny związek zawodowy – nie zdoła powstrzymać marszu globalizacji. Na co idą twoje składki? Co z nich masz? Kilkuset związkowych przewodniczących, których w życiu nie zobaczysz na oczy, a którzy wyciągają te mityczne sto kawałków? Związek wydający twoje ciężko zarobione pieniądze na kandydatów politycznych, których nie popierasz? Kandydatów, którzy potrafią wyłącznie przekładać papiery? Dziękuję uprzejmie. Jeśli chodzi o pracę, to jeden pies, czy masz do czynienia z republikaninem, demokratą czy przewodniczącym związku zawodowego. Przynajmniej tak tu u nas mówią.

      – Bill Clinton podpisał porozumienie NAFTA – ciągnął Earnest. – Obama popiera ten wielki układ handlowy z Azją. Dla nas, robotników, nic dobrego z tego nie wyniknie. To się zawsze kończy tak samo. Nie chcę jałmużny. W życiu nie wziąłem ani centa zasiłku. Chcę po prostu pracować. Nic tu po związkach. Z nimi są tylko same kłopoty.

      Biuro lokalnego oddziału UAW mieściło się niedaleko knajpy, więc pomyślałem sobie, że może do nich wpadniemy. W Tennessee wszystko się rypło, więc co zamierzali zrobić w Alabamie? Wszedłem do środka. Działacze popatrzyli po sobie, a potem skierowali na mnie spanikowane oczy. Każdy powiedział swoje: „Bez komentarza”, po czym wystawili nas na chodnik i zamknęli drzwi na klucz.

      Rzuciłem w kierunku zamkniętego okna, że gdybym miał ochotę na takie przyjęcie, to zostałbym w Detroit, gdzie ochrona UAW miała stały rozkaz pilnować, bym nie wszedł na teren siedziby. A teraz stałem na ulicy jakiejś wiochy w Alabamie i zastanawiałem się, czy takie same zalecenia obowiązują na całym świecie. Może przewodniczący każdego oddziału ma teraz w biurze moje zdjęcie.

      Obok kanciapy UAW znajdował się punkt sprzedaży tanich papierosów. Powolnym krokiem zbliżył się do niego klasyczny zawodnik – czapka z daszkiem, obwisłe dżinsy i kudłata broda, która zarastała mu obwisłe usta. On mnie zapytał o kamerę. Ja go zapytałem o związki zawodowe.

      Powiedział, że pewnie, dobrze zna związki, bo kiedyś pracował w hucie w pobliżu Birmingham, teraz już dawno zamkniętej. Nawet jeśli kiedykolwiek miał na ich temat dobre zdanie, to je zmienił, gdy przestały przychodzić czeki z zasiłkiem dla bezrobotnych. Kto wie, może i związek miał kiedyś jakieś ambicje, ale to samo można powiedzieć o nim samym. A teraz się nie liczył. Teraz był zaledwie jednym punktem w comiesięcznym raporcie gospodarczym, jednym z milionów ludzi, o których zapomniał mający ich serdecznie w dupie rząd. Tyle że on właśnie stał tu przed nami. Może i dzięki umowie o wolnym handlu ceny faktycznie spadły, ale co ci po tym, jeśli nie masz pracy?

      – Pan się mie pytasz o związki? Ha, ha. Zniszczyły gospodarkę.

      To było jasne. W Ameryce każdy był teraz zdany na samego dla siebie. Swobodny przepływ kapitału przez granice międzynarodowe sprawił, że ktoś taki jak on stał się zbędny. Łapał, co się dało, zanim zabiorą mu talerz. Związek zawodowy jest zajebisty, jak dostajesz wysoką pensję. Ale staje się twoim wrogiem, kiedy przez niego nie możesz znaleźć porządnej pracy. Żadna firma nie chce otworzyć fabryki, jeśli będzie musiała użerać się ze związkami zawodowymi. Albo kiedy szef związku zamiast ciebie zatrudnia bratanka.

      W dzisiejszej Ameryce nawet nie próbuj pouczać robotników z Południa na temat solidarności, braterstwa, wspólnego poświęcenia czy stażu pracy, chyba że chcesz ich rozśmieszyć. Nikt cię nie pyta o staż pracy, gdy starasz się o stanowisko operatora szczoty do podłogi albo podcierasz obsrane tyłki staruszkom w domu spokojnej starości.

      – Czym się żywisz? – zapytałem go.

      – Mam pełną zamrażarkę wiewiórek.

      Wiewiórki? Ja pierdykam, pomyślałem, czy naprawdę już do tego doszło? Opiekamy gryzonie na grillu? Odjechał poobijanym pickupem, a ja zostałem na parkingu i próbowałem sobie wyobrazić, że ten koleś mieszka pewnie gdzieś na głębokim zadupiu pośrodku lasu i szykuje się na apokalipsę z zamrażarką pełną zdechłych wiewiórek, skrzynią amunicji i kartonem lewych papierosów. On nie modlił się o wniebowstąpienie. Modlił się o to, żeby z ciężarówki zaopatrzeniowca spadły choć ze dwa mrożone indyki.

      Facet na głębokim Południu z zapasami wiewiórczyny w zamrażarce. Jezu. Ale ludzie chodzili głodni, a człowiek dla chleba zrobi wszystko. Nie tylko na Południu. Nie inaczej było na Północy, w moim rodzinnym mieście.

      Na molo siedzi sobie wędkarz i łowi ryby. Nagle patrzy, a tam noga. Potem druga. I jeszcze jedna. Nogi nie występują trójkami, tyle to pamięta z biologii. Kawałki trupów – białych trupów – wypływają na brzeg rzeki Detroit. W wodzie unosi się prześcieradło – prąd miota nim tak, że wygląda jak żagiel szkunera. Poniżej linii wody widać też walizkę i piłę łańcuchową.

      Wędkarz wzywa policję.

      Zjawia się też facet z telewizji.

      – Hej, ja ciebie skądś znam! – krzyczą do niego wędkarze. Tam, gdzie nikt nigdy nie przyjeżdża, dziennikarz telewizyjny to prawie celebryta. Strzelamy selfiki. Trupy niesie prąd, my niesiemy dobrą nowinę. Jak cię postawią na tle poćwiartowanego truposza, to od razu wiesz, żeś się, synu, przebił w tej przypałowej branży.

      Uśmiech numer pięć!

      W końcu przyjeżdżają panowie władzowie z wydziału zabójstw. Paru czarnych wędkarzy nadal twardo łowi z mola, ale pilnują, żeby zarzucać za tę pływającą jatkę. Tego nikt by nie wymyślił. Naturalna interakcja pomiędzy białym gliniarzem a czarnym świadkiem. Oni kontra my. Głodni kontra Władza. Tego nie zobaczycie w wiadomościach – to zbyt skomplikowane, za bardzo prawdziwe.

      – A pan co tu najlepszego odpierdala? – wrzeszczy detektyw. – To jest miejsce zbrodni!

      Wędkarz wskazuje głową kubeł pełen ryb.

      – Akurat zaczęły brać. To co mam robić?

      Jeden kolor – czerwony jak krew

DetroitWiosna

      Stary dom po moim dziadku na Birwood Street był wystawiony na sprzedaż, cena wywoławcza: około pięciuset dolarów. Tak było od lat. Pomyślałem o dziadku i domu, który zbudował własnymi rękami w dzielnicy West Side w Detroit. Zawsze sobie mówię, że muszę go kiedyś kupić i wyremontować. Ale wiem, że to nieprawda. Nigdy go nie kupię. Okolica jest za bardzo zdewastowana. Sklepowe witryny są zabite deskami, dachy budynków się pozapadały. Rzędy opuszczonych domów, bez okien, bo aluminiowe ramy ktoś dawno wyrwał i sprzedał na złom. Od czasu do czasu gdzieś widać zasłonkę.

      Mój dziadek był czarny, kiedy przyszedł na świat w Baton Rouge, a biały, kiedy umierał w Detroit. Przyjechał na Północ i postanowił się podszyć. Nie mnie go za to osądzać. W Ameryce życie, rasa i klasa to rzeczy skomplikowane i pełne paradoksów. Ale białemu jest łatwiej. Dziadek o tym wiedział. Wszyscy o tym wiemy.

      Myślałem o dziadku, gdy chodziłem po kompletnie zdewastowanej dzielnicy East Side. Zbierałem materiał do reportażu o człowieku, którego tłum zmasakrował, bo chwilę wcześniej przypadkowo potrącił dziecko. Dzieciak wszedł mu pod koła,