Shitshow!. Charlie LeDuff

Читать онлайн.
Название Shitshow!
Автор произведения Charlie LeDuff
Жанр Документальная литература
Серия Amerykańska
Издательство Документальная литература
Год выпуска 0
isbn 9788380498624



Скачать книгу

wyjaśnił, podając mi rękę – ale nie uznaję rządu Stanów Zjednoczonych.

      – To dość ciekawy punkt widzenia – odpowiedziałem – biorąc pod uwagę fakt, że na tamtym maszcie wiszą flagi USA i Korpusu Piechoty Morskiej. Sąd Najwyższy orzekł, że to są grunty federalne, a pan korzysta z nich bezprawnie. Takie jest prawo. Takie jest prawo stanowe. Takie jest prawo federalne. Jedno i drugie zostało nadane na mocy konstytucji.

      – Może i tak. Ale ja mówię, że mam prawo do tej ziemi. Mój dziadek ją uprawiał.

      Przypomniałem mu, że czerwonoskórzy mieszkali tu na długo przed białymi, na długo przed jego dziaduniem, i że jego dziadunio zajął był tę ziemię z pomocą i przy współpracy rządu Stanów Zjednoczonych.

      – Ale ja to widzę tak, że mnie potraktowali jeszcze gorzej niż Indian – odparł Bundy. – Ze strony rządu federalnego spotkały mnie przemoc i okrucieństwo.

      Tu go bolało. Rząd, który niegdyś pomagał białym, teraz zwraca się przeciwko wnukowi białego człowieka. Teraz, kiedy to od niego czegoś chciał, potraktował go jak Indianina – a przynajmniej tak to widział Bundy – i wypędził go z należnego mu miejsca. A kiedy tak się dzieje, wówczas ludzie tacy jak on przestają uznawać rząd. Teorie spiskowe wypiekane na półprawdach mają tendencję do pęcznienia jak ciasto drożdżowe. Wyrwane z kontekstu fragmenty konstytucji recytuje się z nabożeństwem zwykle zarezerwowanym dla psalmów.

      Jak można było się spodziewać, fakt, że Bundy dochodził praw, powołując się na swoich przodków, nie budził entuzjazmu wśród Indian mieszkających w okolicy. Traktaty stanowią element najwyższego prawa państwowego, a traktaty między USA a Indianami od dawna były łamane albo w ogóle je całkowicie ignorowano. Zgodnie z zapisami do Szoszonów należą dwie trzecie obszaru Nevady, a jeśli rząd miałby egzekwować swoje prawa, to musiałby się stąd wynieść, a wraz z nim ludzie tacy jak Bundy.

      – To ważna kwestia – zgodził się Bundy. Byłby ewentualnie skłonny oddać ziemię Indianom, ale przysiągł, że prędzej go szlag trafi, niż ugnie się przed amerykańskim rządem.

      Powiedziałem mu, że znam Indian, którzy chętnie pomogliby mu się spakować. Tak naprawdę to całe plemię może się tu zgłosić w ciągu godziny ze sprzętem do przeprowadzki. Uzbrojone po zęby przydupasy Bundy’ego głośno wciągnęły powietrze. Buda, bohater supertajnych historii wojennych, stał obok faceta w za dużym kapeluszu, który filmował, jak my filmujemy. Nie podobało mi się to wszystko. Było coś niepokojącego w tych typach, coś sztucznego w ich słomkowych kapelusikach, w ich tatuażach, które wyglądały jak kalkomanie, bo możliwe, że miały zamaskować brak prawdziwych blizn, autentycznych i zasłużonych.

      Nie da się zaprzeczyć, że Bundy miał swoje powody, nawet jeśli uzasadniał je w co najmniej wątpliwy sposób. A jego zwolennikom udało się wypchnąć przedstawicieli rządu federalnego z federalnych terenów. Jednak wuj Sam tu wróci – czy to za tydzień, miesiąc, rok, czy to za sto lat. Rząd bierze, co chce, i w dupie ma prawa przodków. Wystarczy zapytać współczesnego Geronimo, który z trudem wiąże koniec z końcem prawie siedemset kilometrów stąd, w pustynnej dolinie Cortez Range.

      Zielona dolina czerwonej kobiety

NevadaWiosna

      Grzmiało coraz głośniej. Wszystko dudniło. Chmura pyłu unosiła się nad asfaltową drogą, która przecinała dolinę. Załadowane żużlem półciężarówki sunęły przed siebie niczym starożytne stado. A potem nastała cisza. Słychać było tylko odgłos deszczu łagodnie i smutno uderzającego o blaszany dach.

      Wszystko zniknęło, bydło, konie. Wzniesione dziesięć lat temu zagrody dla trzody dawno się zawaliły. Po pickupie został rdzewiejący szkielet. Jabłonie zwiędły i wyglądały jak stare kości. Okna domu były stare i brudne. W środku stół wciąż był nakryty do kolacji. Łyżka. Talerz. Solniczka. Nieumyte naczynia w zlewie. Mąka kukurydziana w szafce. Koc na starym żółtym materacu. Deszcz grzechoczący o dach jak śmierć.

      – Zabili nas – powiedziała stara Indianka, przeglądając jakieś stare listy na blacie. – Ziemia to życie.

      Poznałem Carrie Dann dziesięć lat wcześniej, gdy prowadziła wojnę z rządem amerykańskim, i bardzo ją polubiłem. Razem ustawialiśmy słupy ogrodzeniowe i rozciągaliśmy drut kolczasty w zagrodzie dla jej inwentarza. Jedliśmy gulasz z zająca i chleb z margaryną. Pewnego wieczoru, gdy pustynne powietrze zaczynało się ochładzać, a wokół nas skakały koniki polne, powiedziała mi, że jeśli Szoszoni zostaną pozbawieni ziemi, to znikną.

      Teraz dobiegała osiemdziesiątki. Stara, ale jara, metr pięćdziesiąt wzrostu, siwe włosy, posiekana zmarszczkami twarz, sękate dłonie wystające z rękawów brudnej, płóciennej kurtki. Kilka lat temu, kiedy jej siostra Mary zginęła w wypadku na farmie, Carrie załamała się i porzuciła ośmiusetakrowe gospodarstwo, którym nie była w stanie sama się zajmować. Z Clifforda, jej brata, nie było już pożytku. Nie widział i nie słyszał, całymi dniami siedział przed telewizorem. Mieszkał w miasteczku, niedaleko drogi lokalnej, na której szkliły się potłuczone butelki po piwie.

      Podobnie jak Cliven Bundy, klan Dannów przez dziesięciolecia walczył z rządem federalnym o prawo do swobodnego wypasu zwierząt gospodarskich na terenach, które władze uważały za publiczne. Podobnie jak Bundy, siostry Dann powoływały się na dziedzictwo przodków – z tą różnicą, że Szoszoni mieszkali tutaj od tysiąca lat, a ich prawa zostały zapisane w traktacie z Ruby Valley. Na jego mocy do plemienia miało należeć niemal osiemdziesiąt milionów akrów, około dwóch trzecich obszaru współczesnej Nevady, a także tereny w Utah i wododział, który zaopatruje w wodę Kalifornię Południową.

      Zgodnie z zapisami traktatu biali osadnicy mieli prawo do przemieszczania się przez ziemie Szoszonów na terenie Wielkiej Kotliny, ale nie wolno im było się tam osiedlać. To była czysto pokojowa i przyjacielska umowa. Ale przybysze wraz ze swoim rządem w końcu i tak zabrali ziemię, a wraz z nią całe złoto, srebro i wodę, jakie się tam znajdowały.

      Pod koniec lat siedemdziesiątych panel złożony z federalnych biurokratów uznał ważność traktatu, ale powołując się na nowatorską koncepcję „stopniowego wkraczania”, orzekli, że Nevada nie należy już do Szoszonów, co więcej, nie należała do nich od 1872 roku. Przyznali członkom plemienia rekompensatę w wysokości piętnastu centów za akr, przy czym kwotę wyliczono na podstawie wartości ziemi z 1872 roku.

      Szoszoni odmówili przyjęcia pieniędzy, więc rząd federalny przyjął dwadzieścia sześć milionów dolarów w ich imieniu i zdeponował je w banku naliczającym od tej sumy odsetki. Rodzina Carrie zaskarżyła tę ugodę w Sądzie Najwyższym, który orzekł, że skoro rząd federalny przyjął pieniądze od rządu federalnego w imieniu Indian, ugoda z plemieniem została dopełniona, a zatem traktat jest nieważny.

      Wynoś się z ziemi, czerwona kobieto.

      Dannowie walczyli dalej. Nie pistoletem, ale zapałkami, benzyną oraz protestami. Clifford został ukarany więzieniem za próbę samospalenia. Starsze siostry próbowały ukryć swoje konie na tyłach rancza, ale agenci federalni wparowali tam w helikopterach, z karabinami i ciężarówkami na bydło. Zwierzęta zarekwirowano i sprzedano na licytacji, a pieniądze z niej poszły na spłatę wymierzonej Dannom grzywny w wysokości pięciu milionów dolarów za bezprawne wypasanie na ziemi ich przodków.

      Żaden ochotnik z organizacji paramilitarnej nie przyszedł Indianom na pomoc. Żaden bojówkarz. Żaden Buda. Żaden biały mężczyzna w przyczepie kempingowej. Nie było reporterów telewizji kablowej ubranych w gustowne stroje w odcieniach ziemi. Wszyscy uwielbiają rdzennych mieszkańców Ameryki i im współczują, dopóki nie trzeba wyskoczyć z gotówki. To właśnie wtedy czerwony romantyzm ustępuje miejsca