Posłuszna żona. Kerry Fisher

Читать онлайн.
Название Posłuszna żona
Автор произведения Kerry Fisher
Жанр Современная зарубежная литература
Серия
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 9788308066836



Скачать книгу

szczęście nie musiałam wręczać mu szkatułki i patrzeć, jak jego twarz opromienia słodkogorzki blask wspomnień, ale wciąż nie mogłam zrozumieć, jak ktoś mógł wygrawerować prezent dla żony i potem kompletnie o tym zapomnieć. Może w ten sposób chronił moje uczucia?

      Nie mogłam przecież podejść do niego, wyrwać ze szkatułki aksamitną poduszeczkę i zacząć stukać palcem w napis na dnie, wołając: Zobacz, zobacz, kazałeś to dla niej wygrawerować!, bo przecież wyszłabym na zupełną wariatkę. Którą zresztą, jeśli miałabym sądzić po odczuwanych mdłościach, mogę zostać.

      Francesca wstała i się przeciągnęła.

      – No dobra. To które pudło następne, tato?

      – Sama wybierz – odparł Nico, odwracając się w moją stronę. – Jak ci idzie, Maggie?

      Kusiło mnie, żeby odpowiedzieć: Z minuty na minutę mam coraz większe poczucie niższości, ale udało mi się poprzestać na stosunkowo pogodnym:

      – Dobrze, w tym tutaj chyba nie ma za wiele rzeczy, które chcielibyście zatrzymać. Tylko studenckie podręczniki. Może je oddamy do biblioteki?

      Nico wzruszył ramionami.

      – Albo do banku książek, jest jeden na parkingu przy Morrisonsie.

      Przejrzeliśmy jeszcze kilka kartonów, odkładając na bok wszystkie albumy ze zdjęciami. Obiecałam sobie, że nigdy nie ulegnę pokusie, żeby je otworzyć. Koncentrowałam się na myśli, że jeśli jak najszybciej załatwimy się z rzeczami po Caitlin, poczuję się mniej jak oszust, który wkręcił się tu podstępem, z doklejonym wąsem. Jednak mimo najszczerszych chęci ciągle tkwiła mi w głowie ta pocztówka. Może byłam tylko gosposią z miłym dodatkiem w postaci seksu, a nie drugą szansą na miłość.

      W końcu Francesca podniosła głowę znad pudeł i spytała:

      – Może już wystarczy na jeden dzień?

      Sama byłam wykończona, ale skoro robiliśmy te porządki dla mnie, uznałam, że nie powinnam pierwsza zacząć narzekać.

      – Jak dla mnie może być. Nico?

      – Przekopaliśmy się przez najgorsze. Odpocznijmy i wróćmy do roboty jutro.

      Wskazałam palcem staromodny segregator.

      – Chcesz zabrać go na dół i sprawdzić, czy któreś z papierów są ci jeszcze potrzebne?

      Nico się roześmiał.

      – Boże, to jeszcze z czasów, jak Franceski nie było na świecie. – Szturchnął ją łokciem. – Zobacz, zanim się urodziłaś, miałem nawet czas, żeby wkładać wszystkie moje dokumenty do segregatorów i jeszcze je podpisywać na naklejkach. Teraz nie jestem taki zorganizowany.

      Zastanawiałam się, kto w ogóle siada sobie wieczorem i myśli: Właśnie mam czas, żeby powypisywać na odblaskowych różowych naklejkach „auto-moto”, „gwarancje AGD”, „ubezpieczenie zdrowotne”, kiedy nagle uświadomiłam sobie, czując ucisk w żołądku, dlaczego pamiątki, które wypadły ze szkatułki, nie zgadzały się z moim wyobrażeniem o Nico. Nico pisał wielkie „I” z zawijasem, a jego „g” i „y” miały śmieszne ogonki, przypominające wąsiki.

      Na pocztówce z Bath to nie było pismo Nico.

      A skoro to nie było jego pismo, kto kazał wygrawerować napis na dnie szkatułki, pełnej liścików miłosnych do jego żony?

      ROZDZIAŁ 12

      LARA

      W maju minął miesiąc od sprezentowania nam psa. Lupo stawał się istnym potworem. Nie dość, że rósł w zastraszającym tempie, to był agresywny; jednym słowem – przerażał i mnie, i mego syna. Nigdy nie zostawiałam Lupo samego z Sandrem, który – ku wściekłości Massima – panikował i piszczał, kiedy tylko pies się do niego zbliżył. Sama nie byłam dużo lepsza, często zamykałam Lupo w pomieszczeniu gospodarczym, rzucając mu obrzydliwy kawałek wysuszonej rybiej skóry, nie chcąc podchodzić za blisko. Zainteresowanie Massima psem ograniczało się do paradowania z nim po parku, gdzie prezentował go niczym drogą zabawkę, a wszystkie apetyczne mamuśki na wyścigi zagadywały go, jak oduczyć psa skakania na ludzi, brudzenia w domu, szczekania w ogrodzie i tak dalej. A Massimo wciskał im gadki o tresurze z gwizdkiem i niezniszczalnych psich posłaniach, wysłuchując historyjek z cyklu „myślałam, że zapadnę się pod ziemię, kiedy…”.

      Jakoś nie wspomniał o tym, że nigdy nie otworzył ani jednej puszki psiego żarcia, nie sprzątnął kupy i nie wytarł kałuży sików, kiedy Lupo za bardzo się podniecił jego powrotem do domu.

      Było jednak coś, czym interesował się wyjątkowo: tym mianowicie, że miałam teraz „czym się zająć”. W rezultacie wykorzystał pojawienie się w naszym domu psa jako ostateczny argument kończący wszelkie dyskusje o moim powrocie do pracy, mówiąc: „Musiałabyś zostawić Lupo na cały dzień w zamknięciu, to byłoby nie fair”.

      Kiedy miałam kiepski dzień, żałowałam, że rzuciłam pracę, żeby zostać w domu z Sandrem, przekonana, że gdybym powierzyła jego wychowanie niani albo żłobkowi, byłby bardziej pewny siebie. I może ja też. Praca w księgowości mi odpowiadała. Czerpałam dumę z bycia „tą, na którą trzeba uważać”. Tą, o której wszyscy mówili, drocząc się z Massimem, że niedługo go prześcignę. Na naszym weselu padł niejeden żart o „żenieniu się z konkurencją”. Jednak kiedy urodził się Sandro, Massimo przestał rozmawiać ze mną o pracy i zachęcał mnie, żebym przez jakiś czas została w domu i się nie przemęczała.

      W mojej grupie wsparcia dla świeżo upieczonych matek tak wiele kobiet gorączkowo kombinowało, jak wygospodarować jeden dzień w tygodniu i spędzić go z dzieckiem, stresowało się opłatami za żłobek i sporządzało skomplikowane harmonogramy opieki, z udziałem teściów i opiekunek, że upieranie się przy powrocie do pracy wydawało się bezzasadne. A jednak i tak tego pragnęłam – pracy dwa, trzy dni w tygodniu, schronienia się w uporządkowanych kolumnach cyfr, przewidywalności racjonalnego rezultatu, poczucia dobrze wykonanej roboty.

      Tymczasem tkwiłam zamknięta w pułapce z dzieckiem, które nie chciało spać, tak pełnym złości na cały świat, że odmawiało pokarmu, zaciskając z wściekłości piąstki, podczas gdy ja nosiłam, kołysałam, śpiewałam, uspokajałam – na próżno.

      Za każdym razem, kiedy poruszałam temat powrotu do pracy, Massimo obejmował mnie i mówił: „Dopiero co zaczęłaś spać po więcej niż pięć godzin. Nie chcę, żebyś się wykończyła, bo masz za dużo na głowie. A Sandro ciągle ma trochę niedowagi. Może poczekasz, aż skończy roczek?”. A potem: „Sandro nadal często łapie zapalenie oskrzeli. Nie ma sensu wracać do pracy, skoro musiałabyś tak często brać zwolnienie”.

      I tak to się ciągnęło, aż do momentu, kiedy Sandro poszedł do szkoły. Wtedy nie byłam już pewna, czy potrafię załadować zmywarkę tak, żeby Massimo był zadowolony, nie mówiąc już o wyjaśnianiu dyrektorom, dlaczego dana firma nie przeszła audytu.

      A teraz, dzięki „hojnemu i trafionemu” prezentowi Massima, nie tylko mój powrót do zawodu stawał się mało prawdopodobny, ale jeszcze w dodatku musiałam bardziej uważać, żeby dni nie zmieniły się w serię pełnych napięcia wzajemnych oskarżeń.

      Dzisiaj nie udało mi się zapanować nad sytuacją. Lupo zsikał się na podłogę, gdy ja akurat byłam zajęta przygotowywaniem jajek w koszulkach. Kiedy wycierałam kałużę, obserwowana uważnie przez Massima i pod jego dyktando – ręcznik papierowy, torebka foliowa, dezynfekujący płyn do czyszczenia podłogi, kubeł na śmieci przed domem, szorowanie dłoni szczoteczką