Posłuszna żona. Kerry Fisher

Читать онлайн.
Название Posłuszna żona
Автор произведения Kerry Fisher
Жанр Современная зарубежная литература
Серия
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 9788308066836



Скачать книгу

Nawet teraz nazywała mnie czasem w żartach „córunią”. A ja uwielbiałam nią być, nawet w tym wieku. Mama stawiała barierę bezpieczeństwa między mną a światem zewnętrznym, była kimś, kto zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby życie było dla mnie dobre, bez żadnych kalkulacji czy oczekiwania odpłaty.

      Francesca miała tak mało czasu, żeby chłonąć to poczucie, że ma w osobie Caitlin największą fankę na świecie. A teraz, proszę, na progu kobiecości, kiedy targały nią sprzeczne uczucia – tu jeszcze dziecko, tam już dorosła – a do tego szalało w niej morze hormonów, została bez tej jedynej osoby, która mogłaby pomóc jej to wszystko zrozumieć.

      Samej chciało mi się płakać.

      Nigdy nie czułam się tak bezradna, niezdolna zaspokoić potrzeb innego człowieka. Kiedy leciały jej łzy, a całą zwykłą złość i drażliwość zmył gwałtowny wybuch żalu, przytulałam ją, głaszcząc po plecach, odgarniając włosy z jej szyi i szepcząc: „No już, już”, tak jak robiła moja mama, kiedy chciała mnie uspokoić.

      Powoli szlochanie Franceski przycichło. Wyprostowała się, nie patrząc mi w oczy. Próbowałam przedłużyć ten moment porozumienia, zawieszony między nami, delikatny jak bańka mydlana. Dotknęłam jej dłoni.

      – Rozumiem. Naprawdę. Na twoim miejscu też chciałabym mieć tu mamę. A nie kogoś, z kim ożenił się mój tata.

      Francesca przygryzła wargę. Nie poruszyła się, po prostu siedziała, a łzy zatrzymały się wzdłuż linii rzęs na dolnej powiece, gotowe z niej skapywać. Ciekawe, ile wieczorów przepłakała w poduszkę, podczas gdy Nico i ja siedzieliśmy na dole, popijając wino, po tym, jak wybiegała nadąsana. Czy kiedy rozmawialiśmy o tym, jak „poradzić sobie z jej zachowaniem”, przytulała twarz do matczynych bluzek, rozpaczliwie pragnąc poczuć znajomy zapach? Grzebała w jej szkatułce z biżuterią, rozplątywała naszyjniki, przymierzała pierścionki, próbując przywołać jej obraz. A ja przez cały ten czas myślałam o sobie, czułam się zagrożona przez trzynastolatkę i zastanawiałam się, jak poprosić Nico, żeby dorobił zamek w drzwiach do naszej sypialni.

      Wreszcie zaczynałam rozumieć, co to znaczy być dorosłą.

      I co to znaczy być macochą.

      Jeśli miał nadejść jakiś odpowiedni moment na to, żeby przestać użalać się nad sobą tylko dlatego, że mój nowy wspaniały świat ma parę drobnych niedoskonałości, to nadszedł właśnie teraz.

      – Pójdę po podpaski dla ciebie. Może skorzystasz z łazienki w gościnnym, będziesz miała trochę prywatności? Zmienię ci pościel. Wrzuć piżamę do kosza z rzeczami do prania, ja się już nią zajmę.

      Francesca kiwnęła głową.

      – Dziękuję. – I znów się do mnie przytuliła.

      Tylko jej smutna twarzyczka powstrzymywała mnie przed skakaniem z radości po łóżku, mniejsza o poplamioną pościel.

      ROZDZIAŁ 10

      LARA

      W Wielki Piątek, kiedy Massimo wyskoczył z łóżka o siódmej rano, całując mnie w policzek ze słowami: „Nie wstawaj, ślicznotko. Polecę tylko odebrać wielkanocny prezent dla ciebie”, musiałam ugryźć się w język, żeby nie powiedzieć: O wpół do dziewiątej moglibyśmy być u taty. Jednak udało mi się przynajmniej uniknąć torturowania Sandra weekendem pełnym najbardziej makabrycznych atrakcji Londynu: wymigałam się, przypominając Massimowi, że musimy ograniczyć wydatki.

      Wtuliłam się z powrotem w poduszkę, myśląc o drzemiących w moim mężu sprzecznościach. Tyle troskliwych, miłych gestów równoważących przykre wybuchy. Ale przecież wiedziałam o tym od początku, odkąd zaczął mnie podrywać w pracy. Zauważał, że mam nową bluzkę, a mnie robiło się przyjemnie, dzień nabierał kolorów. A potem miażdżył moją pewność siebie, kręcąc nosem na moją fryzurę. Przynosił mi kawę, kiedy miałam dużo pracy i nie wychodziłam na lunch. A później odjeżdżał beze mnie, jeśli spóźniłam się pięć minut z wyjściem z biura. Ale zawsze, kiedy z nim byłam, stawałam się aktywną uczestniczką wydarzeń, chłonącą jego energię – dobrą czy złą – a nie tylko bierną obserwatorką. Bez Farinellich, mimo ich wszystkich wad, byłabym teraz sama, jeżeli nie liczyć mojego ojca, który powoli tracił kontakt z rzeczywistością. Pocieszałam się, że nawet jeśli wolałabym pojechać w odwiedziny do taty, to, że Massimo specjalnie postarał się o prezent na Wielkanoc, było kolejnym okruszkiem dorzuconym na właściwą szalkę wagi pokazującej „kocha – nie kocha”.

      Jednak o dziesiątej zaczęłam się zastanawiać, dlaczego Massimo jeszcze nie wrócił. Tak jak tata, nie cierpiałam, kiedy ludzie jechali gdzieś samochodem i nie było ich dłużej, niż się spodziewałam. Dlatego gdy Massimo w końcu wpadł do domu z dużym rudym szczeniakiem w objęciach, w pierwszej chwili poczułam ulgę. Następnie zdziwienie, a potem strach.

      Na twarzy mojego męża, pięknej twarzy o wyniosłym wyrazie, malowała się ekscytacja.

      – Zobacz, co znalazłem!

      Cofnęłam się, wyobrażając sobie, że musiał wziąć błąkającego się psa i przyniósł go do domu, żeby jakiś samochód go nie potrącił. Wolałabym, żeby przywiązał go na zewnątrz.

      Podszedł do mnie ze szczeniakiem wyrywającym mu się z objęć. Stałam na drugim stopniu schodów. Podsunął mi psa prosto pod nos, tak że omal nie krzyknęłam.

      – Taki drobiazg, żeby zrekompensować zniknięcie Misty. To rhodesian ridgeback. Ostatni z miotu. Ma prawie sześć miesięcy. Miał być reproduktorem, ale okazało się, że ma lekko skręcony ogon, więc szukali dla niego domu. Przekonałem ich, że z nami będzie miał wspaniałe życie.

      Usiłowałam się uśmiechnąć, ale tak naprawdę chciałam pognać po schodach na górę i zabarykadować się w sypialni, dopóki Massimo nie zamknie gdzieś tego przerażającego zwierzęcia. Niemożliwe, żeby mówił poważnie. Wiedział, że śmiertelnie boję się psów, odkąd w dzieciństwie pogryzł mnie owczarek collie, i że przestałam chodzić z Sandrem do parku, bo byłam niespokojna, kiedy wokół biegały psy bez smyczy. Nawet jeśli były na smyczy, czułam, że nie mogę spuścić ich z oczu, w razie gdyby nagle wyślizgnęły się z obroży i rzuciły się na nas.

      Ku mojemu przerażeniu Massimo zawołał Sandra, który natychmiast wychynął ze swojego pokoju, z miną wyrażającą jednocześnie przejęcie i niepokój.

      – Ta-da! Przywitaj się ze swoim nowym zwierzakiem, Lupo. To po włosku znaczy „wilk”.

      Sandro zmartwiał, potem zerknął na mnie i wykrzywił usta w wymuszonym uśmiechu. Zatrzymał się niepewnie na podeście, a Massimo z entuzjazmem przyzywał go gestem.

      – Zobacz, jaki z niego słodziak. Najlepszy przyjaciel człowieka. Będziesz go uwielbiał, Sandro. Może nawet bardziej niż Misty. Psy są świetnymi towarzyszami.

      Ekscytacja Massima przygasała, bo żadne z nas nie reagowało. Nie mogłam go zawieść, nie mogłam odrzucić ze wzgardą tego, co zrobił, żeby pocieszyć Sandra i mnie po stracie kotki. Pewnie myślał, że nie będę się bała własnego psa. Przecież tak naprawdę wiedziałam, że większość z nich jest niegroźna. Poza tym już tyle razy rozmawialiśmy o tym, że nie chcę, by Sandro przez całe życie stawał jak sparaliżowany za każdym razem, kiedy z przeciwka szedł pies. Przełamałam więc strach i podeszłam do Lupo, zmuszając się, żeby go pogłaskać po głowie.

      – Jest piękny, Sandro, zobacz, jaki przyjacielski – powiedziałam, przyciskając się do ściany w przedpokoju, kiedy Lupo, nadal w ramionach Massima, usiłował mnie polizać. Czułam, że ze strachu trzęsą mi się nogi.

      Przywołałam