Название | Stajnia pod lasem |
---|---|
Автор произведения | Elżbieta Pragłowska |
Жанр | Юмористическая проза |
Серия | |
Издательство | Юмористическая проза |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8147-403-0 |
Dom, w którym zamieszkaliśmy, był bardzo podobny do naszego na warszawskiej Sadybie, tyle że bez ogrodzenia od frontu, co początkowo było dla nas zaskakujące, a później stało się naturalne. Był w zabudowie bliźniaczej, z przodu miał jedno miejsce postojowe, co było luksusem w tak ciasnym miejscu, i na tym podobieństwo się kończy. Układ domu był bardziej przemyślany, mniej przestrzeni zajmowała klatka schodowa, był ogród zimowy, tak zwane conservatory z pięknym widokiem na zieleń bujną nawet zimą i co nas na początku zaskoczyło, rury znajdowały się na zewnątrz budynku.
Po wstawieniu naszych mebli zrobiło się przytulnie i swojsko. Pies i kot zadomowiły się dość szybko. Pies potrzebował więcej spacerów, aby oswoić miejsce, ale było gdzie spacerować i tu pojawił się problem. Blade był psem obronnym, trenowanym do pilnowania domu i człowieka, natomiast w Londynie wszystkie psy są przyjaźnie nastawione i nie chodzą na smyczy, a my musieliśmy go ciągle trzymać, szczególnie gdy pojawiał się kolejny chcący się zaprzyjaźnić piesek. Kot, jak to kot, najważniejsze, żeby w misce zgadzał się pokarm, a zwłaszcza saszetka. Klacz pojechała jeszcze bardziej na północ, do Finchley, gdzie panowały bardzo dobre warunki dla konia za przyzwoitą, jak na Londyn, cenę. Stajnię prowadziła miła Irlandka. Ludzi poznałam niewielu, zresztą sama nie próbowałam się zaprzyjaźniać. Jako że do stajni trzeba było jakoś dojechać, kupiliśmy samochód terenowy z automatyczną skrzynią biegów, aby było łatwiej przyzwyczaić się do ruchu angielskiego. Samochód służył nam przez wszystkie lata w Londynie, nie zepsuł się ani razu, a używaliśmy go bardzo często, bo zwiedzaliśmy bardzo intensywnie, a było tam co eksplorować. W weekendy zwiedzaliśmy niestrudzenie. Najpierw naszą dzielnicę Hampstead, stawy pływackie, basen otwarty w Londynie zwany Lido, małe uliczki z szeregowcami z dziewiętnastego wieku, później Hampstead Garden Suburb z domkami jak chaty z piernika, miasto – ogród podobnie jak Sadyba, ale nie było nawet porównania, panowała tam niesamowita harmonia, brak nachalnych reklam, domy są do siebie podobne, rozbudowy bardzo ograniczone. Wszystko pod ścisłą ochroną konserwatorską. Gdy już wyeksplorowaliśmy sąsiednie dzielnice, zaczęliśmy jeździć do Richmond, gdzie mogliśmy dotrzeć kolejką. Bardzo podobne, przepiękne miasteczko, ciekawsze niż Hampstead, bo nad rzeką Tamizą, po której odbywają się rejsy. Znajduje się tam ogromny park, w którym jelenie podchodzą do ludzi, żebrząc o jedzenie. Blisko Richmond znajduje się Kew – ogród botaniczny z zabytkowymi palmiarniami, a liczba roślin z całego świata przyprawia o zawrót głowy.
Roman
Stajenny zobaczył psa przed otwartym boksem Amira, rzęsiście oświetloną stajnię i coś go zaniepokoiło. Pobiegł do boksu i spostrzegł właścicielkę stajni siedzącą na trocinach przy koniu, który nie dawał znaku życia. Gdy ją zobaczył tak kruchą, ze łzami w pięknych błękitnych oczach, miał ochotę ją przytulić, ale wiedział, że to niemożliwe. Ewa podkreślała na każdym kroku, że nie chce się spoufalać, bardzo dobitnie tytułując go Panem Romanem, czego nienawidził, żałował, że są tak sobie obcy, mimo że wiedział, iż tyle ich łączy.
– Panie Romanie, proszę sprawdzić, czy Amir rzeczywiście nie żyje. Pan ma więcej doświadczenia z końmi, może jest nieprzytomny – powiedziała Ewa, niezgrabnie podnosząc się z podłogi.
– Musi mieć ta kobieta jakieś uczucia, a zachowuje się jak robot – pomyślał, podchodząc do konia. Otarł się o Ewę, która aż się wzdrygnęła od tego dotyku.
– Dobrze zrobiłem, nie przytulając jej – pomyślał.
Roman upewnił się, że koń nie żyje, dotykając pulsu, zresztą koń był już zimny. Skinął tylko głową na znak, że to już koniec.
– Panie Romanie, proszę nakarmić konie, wszystko przygotowałam. Ja muszę wykonać kilka telefonów – powiedziała Ewa drżącym głosem i wyszła ze stajni, zabierając psa ze sobą.
Roman nie zazdrościł jej w tej chwili, wiedząc, że musi porozmawiać z Olgą lub z jej ojcem, bo to on był właścicielem Amira. Będzie pewnie musiała wezwać weterynarza, żałował jej bardzo i chętnie by jej pomógł, ale nie chciał się narzucać.
Nie miał wiele pracy z karmieniem, wszystko faktycznie było przygotowane, więc poszło mu bardzo sprawnie. Teraz, gdy konie jadły, co zwykle wpływało na niego bardzo kojąco, ale nie dziś, zaczął wspominać, co go tu przywiodło. Zastanawiał się, czy dobrze zrobił, zatrudniając się w tej stajni, dokąd go to zaprowadzi. Lubił tę pracę, kochał konie i choć praca była ciężka, dawała satysfakcję, łatwo było ocenić, co się zrobiło, co jest do zrobienia. Wszystko miało ustalony porządek, zresztą konie nie lubią zmian w harmonogramie, denerwują się, wybija je to z rytmu. Poczeka, aż zjedzą, wyprowadzi na karuzelę lub padok i zabierze się za wybieranie obornika, później zbierze konie na obiad i przyjdą właściciele. Jedynie tego w swej pracy nie lubił, nie przepadał za ludźmi, męczyli go. Każdy chciał, aby jego koń traktowany był wyjątkowo, mieli też ciągle jakieś pretensje, a to, że brudno w boksie, a to, że derka nie nałożona lub nie zdjęta, a to ochraniacze brudne, trzeba było się tłumaczyć, przepraszać. Ale potem wieczorne karmienie, zamykanie koni – to najbardziej lubił, nikt mu się nie kręcił pod nogami, nie zagadywał, mógł posiedzieć przy koniach, słuchać, jak jedzą, co go bardzo uspokajało, i rozmyślać. A po pracy lubił siedzieć u siebie w pokoju i czytać. Do dyspozycji miał pokoik z łazienką i kącik kuchenny, i to mu wystarczało, choć nie przestawało go to dziwić, zważywszy na to, do czego był przyzwyczajony.
Dziś śmierć Amira wybiła go z rytmu, konie były zdenerwowane, jakby wyczuwały śmierć, niechętnie jadły, koń stojący przy boksie Amira kręcił się, jakby chciał przejść przez zamkniętą bramę boksu.
– Na szczęście Amir stał pod ścianą i miał jednego sąsiada – pomyślał.
Cudem uniknąwszy stratowania, wyprowadził sąsiada i wstawił go do boksu konia, który akurat był na zawodach. Amira natomiast przykrył derką i zamknął jego boks.
Bardzo nieprzyjemna historia, przecież był zdrowy, wczoraj skakał. Żal mu było Olgi, tak ciężko pracowała z tym koniem, trenowali do mistrzostw Europy.
Ewa
Ewa wyszła ze stajni, ledwo trzymając się na nogach. Po co mi to było – myślała, żałując, że w ogóle założyła ten biznes. Gorzko się uśmiechnęła. – Jaki biznes, raczej hobby z problemami. Przecież nie zarabiam. Śmierć konia na pewno nie pomoże, może popsuć reputację stajni. Mam nadzieję, że wina nie leży po stronie jakichś zaniedbań z mojej strony lub ze strony pana Romana.
Zawsze sprawdzała boksy, padoki, karuzelę, żeby ograniczyć ryzyko wypadku. Zleciła to również panu Romanowi. Wiedziała, że może mu zaufać, wykonywał wszystkie jej polecenia bardzo dokładnie, nawet lepiej niż ona by to zrobiła. Wiedziała, że znał się na koniach, zatrudniła go i nigdy