Название | Triumf ciemności |
---|---|
Автор произведения | Eric Giacometti |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8110-891-1 |
Od chwili ucieczki minęła godzina. Zmusił się do wolniejszego oddychania. Uspokoić oddech, przepędzić strach. Ale strach wciąż w nim tkwił.
Chrapliwe wycie rozbrzmiało za drzewami. Potem kolejne i jeszcze jedno.
Poderwał się na równe nogi.
To nie było wycie, lecz ujadanie psów. Dogów tresowanych do ścigania i rozrywania zwierzyny, którą wytropiły. Widział je, gdy rozszarpywały żywe króliki, które strażnicy dla zabawy rzucali im do kojców. Jednak okrucieństwo psów nie dorównywało podłości ich panów. To oni byli prawdziwymi bydlakami. Byli sadystyczni. Mamili go fałszywą nadzieją. Strażnik zadrwił sobie z niego.
Był tylko zwierzyną, którą trzeba wytropić i zabić. Niczym więcej.
W lesie rozbrzmiał dźwięk rogu. Tu i ówdzie błyskały światła.
Sfora się niecierpliwiła.
Ojciec Breno ścisnął z całej siły krucyfiks, który pozwolono mu zatrzymać na szyi, i zaczął szeptać słabym głosem.
Słychać już było krzyki. Dotarło do niego też rżenie i ciągły tętent koni galopujących po mokrej ziemi.
Sfora była radosna.
Wiedział, że nie ma szansy w porę dotrzeć do Heisenbergu. Chrystus wybrał tę piękną noc, by zabrać go do siebie.
Wzniósł zaczerwienione oczy ku niebu, na którym lśnił księżyc.
Strach wygasał.
Stanie przed oprawcami, jak Chrystus stanął przed swymi dwa tysiące lat wcześniej. Teraz wszystko wydawało się bardziej zrozumiałe.
Jego śmierć była darem. Darem Stwórcy pozwalającym mu odkupić lata zaślepienia, posłuszeństwa i egoizmu.
Podniósł suchą gałąź i przełamał ją na pół na kolanie. Potem zdjął krzyż z łańcucha, którym połączył obie gałęzie. Nowy krzyż był trochę koślawy, gałęzie gięły się na końcach, a jednak nigdy w życiu nie widział równie pięknego.
Wsunął go w szczelinę w skale i ukląkł przed tym prowizorycznym ołtarzem.
Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, bądź Królestwo Twoje…
Nie zdążył dokończyć, szczekanie przemieniło się w warczenie. Bardzo bliskie warczenie.
Odwrócił się powoli. Stało przed nim pięć dogów. Naprężone ciała, przymknięte ślepia, obnażone zęby lśniące w świetle księżyca niczym ostrza.
Sfora domagała się łupu.
Bestie były świetnie wytresowane, nigdy nie atakowały bez polecenia pana.
Ogr.
I nagle wszystko zrozumiał. Psy, chata w posiadłości, ci ludzie ubrani jak myśliwi… Był na ziemiach Wielkiego Łowczego Rzeszy, zarządcy lasów. Marszałka Hermanna Göringa.
Za psami ciemność rozdzierały smugi światła. Coraz wyraźniej słychać było okrzyki podnieconych myśliwych.
Ojciec Breno wyprostował się i splótł ręce na znak determinacji. Ofiaruje im swe przebaczenie, ale nie strach.
Pomiędzy drzewami pojawili się dwaj jeźdźcy na koniach.
Jeden wydawał się nieproporcjonalnie duży, jakby dosiadał maleńkiego konia. Jego ciało wylewało się z siodła. Trzymał strzelbę, celując.
Ogr na koniu.
Ojciec Breno się uśmiechnął. Przed oczyma stanął mu śmieszny obraz: Sancho Pansa, tłuścioch, kompan Don Kichota, dosiadający osła.
Jeździec obok marszałka – szczuplejszy – miał lepsze proporcje wobec konia białego jak zjawa. W prawej ręce trzymał długą kuszę.
Nadszedł czas.
Ojciec Breno uniósł rękę, by pobłogosławić katom.
Przebacz im, bo nie wiedzą, co…
Nie zdążył dokończyć zdania – rozbrzmiał wystrzał. Siła pocisku rzuciła go na skałę. Osunął się wolno na ziemię, trąc plecami o kamień. Ostry ból rozdzierał mu prawą stronę jamy brzusznej. Przytknął rękę do lepkiej plamy, która powiększała się na jego koszuli.
Czy wielki łowczy był marnym myśliwym, czy może chciał przedłużyć przyjemność?
Angriff!
Krzyk marszałka rozbrzmiał w ciemnościach. Sfora rzuciła się na kapłana, tętent galopujących koni zagłuszył noc.
Ojciec Breno zamknął oczy, drżąc na całym ciele.
Boże, spraw, by to się stało szybko. Ja… nie mam siły męczenników.
Jego modlitwa została prawie wysłuchana. Strzała z kuszy wbiła się w jego pierś. Tuż pod sercem. Czuł pierwsze ugryzienia dwóch psów, które najszybciej go dopadły.
Leg dich schlafen!
Głos Ogra tuż nad nim. Jak za sprawą cudu dogi z zakrwawionymi pyskami puściły jego nogi i ułożyły się na ziemi.
Rozpoznał gniewny głos Göringa, który zwracał się do jeźdźca wsuwającego kuszę do sakwy przy siodle.
– Fräulein von Essling, zwierzyna była szczuta. Odbiera pani moim psom nagrodę, na którą czekały, a mnie pozbawia wyjątkowego widowiska.
Ostatnią twarzą, którą ujrzał ojciec Breno, była buzia bardzo ładnej blondynki o oczach w kształcie migdałów. Dosiadała konia jak wytrawna amazonka i przypatrywała się agonii księdza. Jej jasne oczy pozostały niewzruszone.
Tego wieczoru goście tłumnie ściągnęli do Carinhall, okazałej posiadłości myśliwskiej marszałka Rzeszy oddalonej o godzinę drogi od Berlina. Jak co roku wielki łowczy organizował wspaniałą uroczystość na zakończenie sezonu. Imponujący salon, którego ściany zdobiły łby jeleni, danieli, niedźwiedzi, dzików, pękał w szwach. Ponad dwustu wybrańców, myśliwych z małżonkami, radośnie kołysało się w rytm walca granego przez orkiestrę w regionalnych strojach – skórzanych spodenkach i kapeluszach z piórkiem. Panowała euforia, większość zgromadzonych tu mężczyzn brała udział w zwycięskich kampaniach wojennych Rzeszy.
W odróżnieniu od oficjalnych przyjęć rządowych przynależność do wyższych sfer partyjnych nie wystarczała, by otrzymać zaproszenie od marszałka. Bywalcy jego rezydencji tworzyli dość osobliwą mieszankę społeczną: burżuazja, arystokracja, wpływowi przedstawiciele administracji Rzeszy, oficerowie Wehrmachtu, ale także pasjonaci pochodzenia chłopskiego, często najlepsze strzelby kraju. W Trzeciej Rzeszy polowanie pozostawało prawdziwą instytucją, miało własną symbolikę, zasady, a jego miłośnicy byli rozproszeni po całym kraju. Potężna społeczność, bardziej otwarta od wielbicieli polowania z nagonką w Anglii, ale równie zazdrośnie strzegąca swego elitarnego charakteru. Ten, kto mógł się pochwalić znacznymi sukcesami myśliwskimi, trzymał w ręku klucz otwierający drzwi do kariery i uzyskiwania korzyści choćby z pominięciem prawa – klucz niemal równie skuteczny jak legitymacje pierwszych członków partii. W Niemczech łowiectwo miało wielkie wpływy, wykorzystywane dyskretnie, zanim jeszcze Hitler przyszedł na świat. O ile Führera wstrętem napawało polowanie i mięso, o tyle wielki łowczy oddawał mu się z pasją i ku swej korzyści. Ogr kierował bractwem mięsożerców z wielką radością, a trzymał je żelazną ręką – jak swoje sportowe mauzery. Sformułował zresztą dewizę, którą polecił wypisać złotymi literami w swoim berlińskim gabinecie:
Polowanie to sztuka dokonywania rozlewu krwi w gronie ludzi z towarzystwa.
Nagle