Triumf ciemności. Eric Giacometti

Читать онлайн.
Название Triumf ciemności
Автор произведения Eric Giacometti
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-891-1



Скачать книгу

która godzina?

      – Dochodzi jedenasta, panie sędzio.

      – Przekazał pan moje wskazówki?

      – Tak, panie sędzio. Bask jest już na dole.

      Tieros wstał. Sprawdził, czy Francuz jest dobrze skuty. Tylko by brakowało, żeby wyskoczył przez okno.

      – Proszę za mną.

      Tristan usłuchał. W ogrodzie, zataczając się między dwoma gwardzistami, stał Jaime. Jego nogi zamieniły się w dwie otwarte rany.

      – Guardia Civil ma swoje metody przesłuchań. Sypanie soli na rany to jedna z nich. Podobno ból jest nie do wytrzymania. Też mi się tak wydaje, bo twój przyjaciel El Jefe zrobił się bardzo rozmowny. Powiedział, że to ty przybiłeś księdza do krzyża.

      Tristan nie odpowiadał.

      – Dodam, że ja w to nie wierzę. Opat Montserratu zeznał z pełnym przekonaniem, że to Jaime Etcheverria popełnił ten czyn, którego skutki były nieodwracalne. I za to teraz zapłaci.

      Tieros dwukrotnie skinął głową. Jeden ze strażników pilnujących Jaimego pochylił się i ściągnął leżącą na ziemi płachtę, której Tristan nie zauważył.

      Ukazała się ciemna ziemia dołu.

      – Świeżo wykopany – wyjaśnił sędzia.

      Tuż nad ich głowami rozbrzmiał tupot.

      – Przybyli właśnie nowi więźniowie. Będą mieli okazję popatrzeć na widowisko. Zazwyczaj rozstrzeliwujemy skazanych w mieście, dla przykładu, a potem ich tu grzebiemy. Ale dla twojego przyjaciela Jaimego przewidziałem coś specjalnego.

      Pod oknem strażnicy sprawdzali więzy skazańca. Garota na szyi, pętla zaciśnięta na rękach, połączone łańcuchy na kostkach.

      – Wrzućcie go.

      Jaime, wyjąc, zwalił się do dołu twarzą do ziemi.

      – Odwróćcie go – rozkazał Tieros – chcę, by widział, że umiera. – A potem zwrócił się do Tristana i dodał: – Zastanawiałeś się, jaki zapach dochodzi z ogrodu? – Pierwsza łopata ziemi wpadła do dołu. – Woń egzekucji za każdym razem jest inna. Ciało podziurawione kulami ma ostry odpychający zapach, ale długo się nie utrzymuje. Wisielcy cuchną ekskrementami, które wypływają…

      Nogi Jaimego były już czarne od ziemi. Przestał krzyczeć. Zwrócił rozszerzone źrenice na niebo błękitne niczym okrutna tajemnica.

      – Natomiast pogrzebani żywcem wydzielają kwaśną woń, zapach strachu… Zaczynasz już czuć?

      Tylko twarz wynurzała się w otoczce ciemnej ziemi. Stojący obok strażnicy trzymali łopaty, czekając, aż sędzia rozkaże zakończyć egzekucję. Tieros skinął głową. Łopata sypnęła ziemią.

      – Zastanawiasz się, jak będziesz cuchnął, kiedy cię zabijemy? – spytał sędzia.

      Poleciała kolejna porcja ziemi, cięższa.

      – Ty, Tristanie Destrée, czy jak tam naprawdę się nazywasz, skonasz we krwi. We własnej krwi.

      7

      Wschodnie tereny Prus

      Puszcza Schorfheide

      Maj 1941

      Paliło go w gardle, krew buzowała w tętnicach jak groźnie wezbrany strumień. Nie uwierzyłby, że jego ciało może mu zadawać tyle cierpienia. Zwolnił kroku i osunął się na omszały kamień.

      Starał się nabrać tchu, ale mroźne powietrze ledwie przeciskało się do jego płuc. Spojrzał w stronę trawiastego stoku, który ciągnął się od lasu, i dostrzegł w dole światła Heisenbergu. Od miasta dzieliły go już tylko dwa, może trzy kilometry. Tam może znajdzie schronienie.

      Dziękuję, Panie Boże.

      Gdy masował obolałe łydki, ogarnęła go fala nadziei. Musi wytrwać, nie załamywać się. Ojciec Breno nigdy w życiu nie biegł tak szybko. Może raz, w Kolonii, żeby schwytać złodzieja, który ukradł srebrny krucyfiks z kaplicy niższego seminarium. To było ponad trzydzieści lat temu. Odkąd pełnił służbę duszpasterską, mało używał nóg. Odprawiał msze, udzielał ślubów, odprowadzał zmarłych do grobu, odwiedzał chorych parafian w domach, ale taka aktywność nie pozwalała utrzymać kondycji fizycznej.

      Kręciło mu się w głowie, piekły go oczy. Proboszcz zerknął za siebie, ale ciemne drzewa i skały tańczyły mu przed oczami. Gdyby nie był ścigany, zatrzymałby się, żeby nacieszyć oczy wspaniałym krajobrazem, który się przed nim rozpościerał. Ten las był piękny. Piękny i okrutny. Sprzymierzył się z tymi, którzy go ścigali. Ksiądz czuł to w głębi duszy. W mrocznych lasach Bóg nie był mile widziany, a tym bardziej jego sługa. Może nie był już mile widziany nigdzie w Niemczech. I w Europie.

      Otarł łzy spływające po szorstkich policzkach.

      Kiedy przed trzema dniami do prezbiterium przyszli po niego trzej gestapowcy, nie był zaskoczony. Policjanci zachowywali się uprzejmie. Chodziło tylko o krótką rozmowę na komendzie. Ale on nie był naiwny, wiedział, dlaczego go zabierają. W minionym tygodniu, gdy wracał na rowerze od wieśniaka, któremu udzielił ostatniego namaszczenia, zatrzymał się przy przejeździe. Stał tam pociąg towarowy, chyba zepsuła się lokomotywa. Inny pociąg zatrzymał się nieco dalej na torach. Żołnierze SS krążyli między dwoma konwojami.

      Ukrył się w zaroślach, bał się bowiem, że wezmą go za szpiega. A potem rozległy się metaliczne odgłosy, krzyki i drzwi wagonów otworzyły się, wypluwając ludzki ładunek. Kobiety, mężczyzn, dzieci. Esesmani z wrzaskiem przepędzali ich do drugiego pociągu. Po raz pierwszy zło wtargnęło w życie kapłana. Oczywiście, jak wielu Niemców wiedział, że Żydów deportowano do „obozów pracy”, ale tu odkrył rzeczywistość, która nie mieściła mu się w głowie.

      I doszło do morderstw. Dwoje staruszków, którzy wypadli z wagonu, nie mogło się podnieść. Oficer podszedł i zabił oboje strzałem w głowę. Ukryty w zaroślach ojciec Breno nie mógł oderwać oczu od twarzy zabójcy, zahipnotyzowany tą wielką jowialną gębą. Potem dwaj żołnierze odrzucili zwłoki na pobocze, jakby to były worki ze śmieciami.

      Przerażony pozostał w ukryciu przez ponad godzinę, dopóki drugi piekielny transport nie zniknął w świetle zachodzącego słońca. Ojciec Breno w ten zimny wieczór zrozumiał dwie rzeczy.

      Szatan istnieje. I jest Niemcem.

      Po powrocie do kościoła padł na kolana przed ołtarzem, by modlić się za tych nieszczęsnych ludzi. Ale to nie pomogło. Dręczyły go wyrzuty sumienia, czuł, że jest jak ci, którzy patrzyli na Chrystusa pokonującego drogę krzyżową i nic nie zrobili. Nie mógł tego tak zostawić.

      Po trzech dniach z ambony wygłosił ostre kazanie. Najpiękniejsze ze wszystkich swoich kazań. I opowiedział o tym, co widział. Twarze parafian zamarły. Po mszy prawie wszyscy się ulotnili. Ze strachu. A potem tchórzostwo zrodziło donosicielstwo.

      Policjanci nie zawieźli go na komendę, tylko do jakiegoś leśnego schroniska, zagubionego pośród kniei i zamkniętego za wysokim kamiennym murem rozległej posiadłości. Lżyli go, nazywali zdrajcą Führera, ale o dziwo – nie bili. Dawali mu jeść i przynieśli nowe ubrania. W sąsiednich celach byli dwaj inni więźniowie, lecz kolejno zniknęli. Pewnego wieczoru,  t e g o  wieczoru, jeden ze strażników, ubrany w strój myśliwski, wszedł do jego celi.

      – Ojcze, przyjadą jutro rano, by zabrać ojca do obozu w Dachau. Tam trafiają księża i pastorzy nielojalni wobec partii