Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona. B.V. Larson

Читать онлайн.
Название Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona
Автор произведения B.V. Larson
Жанр Космическая фантастика
Серия Rebel fleet
Издательство Космическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-65661-91-3



Скачать книгу

Czytałem wszystko, co o tobie mieli, ­Blake. Oszuści świetnie radzą sobie z trzymaniem informacji dla siebie. Czy ty też je dalej skrywasz? Przed własnym rządem?

      W jego głosie słychać było samozachwyt. Cieszył się, że dziennikarka sobie poszła. Jasne, pewnie był po prostu kolejnym szpiegiem, który miał mnie śledzić, ale wydawał się jednak kimś więcej.

      – Jak się nazywasz? – spytałem.

      – Smith. John Smith.

      Skinąłem głową.

      – Wiesz co, Smith? Jak usłyszę od ciebie prawdziwą odpowiedź, odwdzięczę się.

      Wstałem i ruszyłem w stronę wyjścia, ale on poszedł za mną. Czekał, aż znajdziemy się w windzie, po czym nagle wyciągnął nóż i próbował wbić go w mój kręgosłup.

      Udało mi się jednak złapać go za rękę. Wykręciłem ją jak dziecku i przycisnąłem go do ściany windy. Z głośnika wydobywała się ckliwa muzyka.

      – Teraz próbujesz mnie zabić? Dlaczego?

      Obaj ciężko dyszeliśmy. Jedną dłonią trzymałem go za wykręconą rękę, a drugą zacisnąłem na jego gardle.

      – Nie próbuję cię zabić… – Jęknął z bólu. – Chciałem tylko sprawdzić, czy jesteś tak szybki, jak mówią.

      – I co? Ciekawość zaspokojona?

      – Nie jesteś człowiekiem. Za szybki… za silny…

      – Gówno prawda. No dalej, mów. Szybko.

      – Wykonałem ruch, bo jest tu kamera. Uznałem, że nie zabijesz mnie na widoku.

      Spojrzałem w górę. Oczywiście miał rację. Pracownicy hotelu musieli już wezwać gliny. Zauważyłem, że prawie dojechaliśmy na siódme piętro. Czas wysiadać.

      – Po co w ogóle to zrobiłeś?

      – Żeby upewnić się, że jesteś prawdziwym Leo, zanim pogadamy.

      Nadeszła pora na podjęcie decyzji. Zastanowiłem się przez chwilę nad sytuacją i w końcu dokonałem wyboru. Dwukrotnie walnąłem jego głową o ścianę windy. Kabiną zatrzęsło, a wyblakły egzemplarz menu hotelowej restauracji spadł na podłogę.

      Gdy puściłem Smitha, osunął się, zostawiając na ścianie smugę krwi.

      Chwilę później odezwał się dzwonek windy, a ja podniosłem menu. Zaciekawiony uniosłem brwi.

      „Dojrzewające na sucho steki” brzmiało dobrze. Czemu nie zjeść kolacji?

      Drzwi otworzyły się i wyszedłem. Smith wyciąg­nął rękę, żeby powstrzymać je przed ponownym zamknięciem. Leżał na podłodze i nie wyglądało na to, żeby mógł wstać bez pomocy.

      – ­Blake…

      – Co?

      – Pomóż mi, porozmawiajmy.

      Stałem przez jakieś pięć sekund, po czym westchnąłem i podniosłem go z podłogi. Trzymałem jęczącego agenta z daleka od swoich ciuchów. Ze złamanego nosa leciała mu krew. Wyglądał dość żałośnie.

      – Mój nóż… Możesz go zabrać? Odciski palców.

      – Jezu… – mruknąłem. Podniosłem ostrze i wrzuciłem je do śmietnika w sieni, z dala od kamer. – Czas zacząć gadać, inaczej będziemy musieli się roz­­stać.

      – Co chcesz wiedzieć?

      – Na początek jak naprawdę się nazywasz.

      Przez sekundę się zawahał, po czym spojrzał mi prosto w oczy i wziął głęboki oddech.

      – Agent Godwin. Paul Godwin.

      – Jakie służby?

      – Czy to ważne?

      Westchnąłem.

      – Może i nie. Słuchaj, Godwin, jestem głodny i mnie nudzisz. Nie ma co żywić urazy, ale na razie.

      Godwin mógł już stać, co dowodziło, że twardy z niego gość. Nie miał w ciele obcego symbionta odbudowującego komórki.

      Wyciągnął rękę i instynktownie ją zablokowałem, ale tym razem nie próbował mnie zaatakować. Zamiast tego dotknął menu, które nadal trzymałem.

      – Chcesz stek? Stawiam. Osiemdziesiąt dolarów za półkilowy kawałek mięsa.

      Zaburczało mi w brzuchu na samą myśl. Znalazł moją piętę achillesową.

      Pytająco uniósł brwi i chwycił za portfel, który miał w kieszeni na piersi.

      – Firmowa karta kredytowa…

      – Dobra, ale najpierw doprowadzimy cię do porządku.

      Zabrałem Godwina do swojego pokoju i czekałem, podczas gdy on zakrwawiał moje białe ręczniki. Nie spuszczałem go jednak z oka. Gdyby chował jeszcze jakąś broń, chciałem mieć go w zasięgu ręki. Ani trochę mu nie ufałem.

      Gdy wyglądał już nieco lepiej, ruszyliśmy do restauracji na górnym piętrze. Nos miał wciąż opuchnięty, ale przynajmniej przestał krwawić i wyglądał mniej krzywo.

      – To co, możesz już gadać? – spytał.

      – Ty pierwszy.

      – Dobra. Należę do projektu.

      – Jakiego projektu? – instynktownie rżnąłem głupa.

      – Dobrze wiesz jakiego. Ikara.

      Nawet ja nie powinienem znać tej nazwy. Zaskoczyło mnie, że wie o Ikarze, ale zachowałem pokerową twarz.

      – Co to takiego?

      Pochylił się w moją stronę i ściszył głos. Rozejrzał się wokół, by upewnić się, że nikt nas nie podsłuchuje.

      – Daj spokój, wiem, co przywiozłeś ze sobą do domu. Wiem o tym więcej niż ty. A przynajmniej co działo się z tą rzeczą od chwili, gdy przekazałeś ją Pentagonowi. Twój okręt przeniesiono do bazy pod górą Cheyenne, do dawnej siedziby NORAD. Wiedziałeś o tym?

      Zamrugałem, ale starałem się zachować beznamiętny wyraz twarzy.

      – Nie powinienem o tym rozmawiać.

      – Oczywiście, że nie. Ale jestem tu, bo wszystko idzie nie tak. Szefostwo popełniło pewne… błędy.

      Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Wiedziałem, co powinienem zrobić – co powinienem był zrobić, gdy tylko ten błazen próbował zwrócić na siebie moją uwagę. Powinienem był skontaktować się ze swoim zwierzchnikiem i to zgłosić.

      Ale udało mu się mnie zaciekawić.

      – Jakie błędy? Kto jest szefem projektu?

      – Abrams.

      – Abrams? Ten apodyktyczny maniak od projektu Gwiezdnej Strzały?

      – Tak. Gwiezdna Strzała to tylko przykrywka, żeby prasa miała o czym pisać. Zmyłka.

      Skinąłem głową. Brzmiało to dość sensownie. Dla każdego, kto miał jakiekolwiek pojęcie o Ikarze, oczywiste było, że Gwiezdna Strzała jest żartem. Przestarzała ziemska technologia, niemająca znaczenia przy wiedzy, jaką teraz posiedliśmy o naszej międzygwiezdnej konkurencji.

      – Jakie błędy? – znów spytałem.

      – Zbudowali ziemski okręt oparty na „Młocie”, ale większy.

      – To brzmi jak naturalny pierwszy krok.

      – Być może. Ale