Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona. B.V. Larson

Читать онлайн.
Название Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona
Автор произведения B.V. Larson
Жанр Космическая фантастика
Серия Rebel fleet
Издательство Космическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-65661-91-3



Скачать книгу

że to bezpieczne? – spytała.

      – Jeśli to monstrum wybuchnie, wszyscy mamy przerąbane. Odrobina plastiku nas nie uratuje.

      Z wahaniem również zdjęła gogle i położyła je obok moich. Westchnęła ciężko.

      – Coś jest nie tak? – spytałem.

      Machnęła ręką.

      – Nie wiem. To wielki krok naprzód, ale niewiele w porównaniu z tym, co widzieliśmy. Kosmici mają ogromne okręty. Błyskawicznie przemieszczają się między gwiazdami. My wystrzeliwujemy w stronę najbliższej gwiazdy pocisk, który będzie leciał całe lata.

      Rozumiałem jej rozczarowanie. To, co mogłoby stanowić fantastyczne osiągnięcie kilka lat temu, teraz bladło w porównaniu z technologią, jaką dysponowali kosmiczni Rebelianci, nie mówiąc już o Imperium.

      – Mamy co nieco w zanadrzu – zapewniłem ją cicho. – Proszę się nie martwić. Ziemia nie jest bezbronna.

      W jej oczach pojawił się błysk.

      – Wie pan o tym… osobiście?

      Odchrząknąłem i wzruszyłem ramionami. I tak za dużo powiedziałem. W myślach kopnąłem się w tyłek. Jako wojskowy powinienem bardziej uważać.

      – Przykro mi, to tajne. – Uśmiechnąłem się. – Jest pani stąd, czy może z Waszyngtonu?

      Próbowałem zmienić temat.

      – Z Nowego Jorku – odparła. Podeszła bliżej i ściszyła głos. – Mam na imię Robin. Może pójdziemy coś zjeść, jak już skończy się przedstawienie?

      Instynkt podpowiadał mi, że prawidłowa odpowiedź brzmi „nie”, ale go nie słuchałem. Rzadko mi się zresztą udawało w takich okolicznościach.

      – Jasne, Robin.

      Wiedziałem, jak to się potoczy, ale nie mogłem się oprzeć. Przez kilka miesięcy po powrocie na Ziemię spotykałem się z Gwen, ale na dłuższą metę nic z tego nie wyszło. Oznaczało to, że mówiąc potocznie, znów byłem dostępny na rynku.

      Wtedy właśnie działo wydało z siebie dziwny dźwięk. Niepokojący. Oderwał się od niego pokryty stalą wąż, który teraz wił się i rozpylał białą mgiełkę. Mgła była lodowata i nawet z takiej odległości dało się to odczuć.

      Technicy padli na ziemię, z wrzaskiem zakrywając twarze. Ich włosy zrobiły się białe, a skóra czerwona.

      – Parzy ich – odezwała się Robin i chwyciła mnie mocno za rękę.

      Ruszyłem naprzód i szarpnąłem przewód. Zapiekła mnie ręka, ale dzięki temu jego oderwany już całkiem od urządzenia koniec był wyżej i nie rozpylał mgiełki prosto na skulonych techników.

      – Cholera, zimne. – Cofnąłem się. Technicy wkrótce opanowali awarię, ale nie wyglądali na zadowolonych.

      – Straciliśmy dziewięćdziesiąt procent przyspieszenia – jęknął Abrams. – Musieliśmy wcześniej wyłączyć laser. To ledwie trzy procent prędkości światła. Porażka.

      Nie przejmował się szczególnie obrażeniami swoich ludzi ani uszkodzonym sprzętem – tylko tą cholerną sondą.

      – Proszę się nie martwić. W kosmosie znaleźć można zabawki, przy których ta sonda to nic. Wkrótce się tam wybierzemy.

      Spojrzał na mnie z ukosa, ale nic nie powiedział, po czym wrócił do warczenia na swoich ludzi. Zamierzał zrzucić winę na jednego z nich, pozostało tylko ustalić którego.

      Tymczasem Robin przyjrzała się stalowemu wężowi. Szturchnęła go rysikiem od tabletu.

      – Jest stalowy i cały pokryty lodem. Jak się panu udało oderwać go gołymi rękami?

      – Zakryłem rękawem – skłamałem.

      Pokręciła głową.

      – Napijemy się? To chyba koniec eksperymentu.

      – Trzeba by coś zjeść.

      – To możemy zrobić później.

      Zastanowiłem się i nawet przez parę sekund rozważałem odmowę. Ostatecznie jednak razem wyszliśmy z laboratorium.

      2

      Los Alamos w Nowym Meksyku położone jest wysoko, w południowej części Gór Skalistych. Samo laboratorium znajduje się ponad dwa kilometry nad poziomem morza. W sąsiadującym z nim miasteczku nie ma zbytnio co robić.

      Robin i ja pojechaliśmy dalej, do Santa Fe – pół godziny drogi krętą szosą. Kobieta okazała się zdeterminowana. Jedliśmy wspólnie jakąś godzinę po wypadku w laboratorium – jeśli można nazwać jedzeniem wyławianie co lepszych orzechów z miseczki w hotelu.

      Robin piła jak zawodowiec – zamówiła burbon z Kentucky z lodem. Znała się nawet na markach: Jim Beam, Wild Turkey i tak dalej.

      – Sporo wiesz – powiedziała po drugim drinku. – Myślałam, że jesteś tylko pilotem złapanym przez kosmitów, ale chodzi o coś więcej.

      Jej przeszywające oczy były duże i brązowe. Przypominały oczy Mii. Cholera, tęskniłem za tą szaloną kocicą. Przez chwilę zastanawiałem się, co się z nią stało – miałem nadzieję, że dobrze jej się żyło na Ral, ojczystej planecie.

      – Mylisz się – odparłem. – Nic nie wiem. Jestem tylko rekwizytem do pokazywania przed kamerami.

      Powoli pokręciła głową z niedowierzaniem.

      – No dalej, Leo. Daj mi cokolwiek. Po co te tajemnice? Przecież obcy nas nie obserwują. Nie obchodzi ich, co robimy tu, na Ziemi.

      – Może spytaj doktora Abramsa?

      Parsknęła.

      – Bardziej interesuje go to całe kosmiczne działo niż cokolwiek innego. Może nawet nie wiedzieć o pozostałych sprawach. Ale ty wiesz. Widziałam to w twoich oczach.

      Wyciągnęła rękę i delikatnie podrapała moją dłoń pomalowanymi na różowo paznokciami.

      Uważam, że dobrze odczytuję intencje ludzi, a ona wysyłała jasne sygnały. Wyraźnie próbowała mnie podejść.

      W takich chwilach mężczyzna jak ja zawsze ma problem. Mogłem zabrać ją teraz na górę i dobrze się zabawić, a potem wybrać jedną z możliwych opcji – coś jej powiedzieć albo odmówić i ją wkurzyć, albo też coś wymyślić i ją okłamać. O mojej dysfunkcjonalnej osobowości świadczyło to, że trzecia opcja zdawała się najbardziej kusząca.

      Zamiast tego wzruszyłem ramionami i przełamałem jej zaklęcie.

      – Chcesz zjeść jakąś kolację? Alkohol na pusty żołądek źle na mnie działa.

      Robin wyglądała na rozczarowaną i zabrała rękę.

      – Przykro mi, że zmarnowałam twój czas – stwierdziła, wstając.

      – Gdzie idziesz?

      Przełknęła trunek, odstawiła z hukiem szklankę na bar i spojrzała na mnie.

      – Widzę, że nic mi nie powiesz. Ale jeśli zmienisz zdanie, zadzwoń.

      Myślałem, że wyjdzie wściekła, ale było inaczej. Pochyliła się i szepnęła mi do ucha:

      – Dzięki. Niby mnie nie wydymałeś… ale jednak to zrobiłeś. Serio, zadzwoń.

      Pocałowała mnie w policzek, ścisnęła dłoń i odeszła. Spoglądałem na nią z żalem. Od tyłu wyglądała jeszcze lepiej niż z przodu.

      Jakieś dziewięćdziesiąt sekund