Название | Bastion |
---|---|
Автор произведения | Стивен Кинг |
Жанр | Ужасы и Мистика |
Серия | |
Издательство | Ужасы и Мистика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8125-441-0 |
Nic nie wskazywało na to, aby wóz miał zwolnić – nadal niewzruszenie sunął naprzód z prędkością piętnastu mil na godzinę.
– Posłuchaj, mówię ci, że przy większej ilości pieniędzy znajdującej się w obiegu byłbyś… – zaczął Hap.
– Lepiej wyłącz dystrybutory – wtrącił Stu.
– Dystrybutory? Po co?
Norm Bruett odwrócił się, aby wyjrzeć przez okno.
– Chryste Panie… – jęknął.
Stu wstał i pochylając się nad Tommym Wannamakerem i Hankiem Carmichaelem, wyłączył jednocześnie osiem przełączników – po cztery każdą ręką. Po chwili zobaczył, jak chevy wjeżdża na dystrybutory stojące na górnej wysepce i przewraca je.
Wjechał w nie powoli, jakby z premedytacją – ale i z pewnym dostojeństwem. Tommy Wannamaker następnego dnia w Indian Head zaklinał się, że ani razu, nawet na moment nie zapaliły się w nim światła stopu. Samochód po prostu jechał jak na paradzie Turnieju Róż. Podwozie ze zgrzytem przetoczyło się po cementowej wysepce, a kiedy chevy wjechał na nią kołami, wszyscy oprócz Stu zobaczyli, jak głowa kierowcy bezwładnie przechyla się do przodu i uderza w przednią szybę, na której natychmiast pojawiła się siateczka pęknięć.
Samochód podskoczył jak kopnięty pies i ściął dystrybutor. Pompa pękła z trzaskiem i wszystko runęło, a spod dystrybutora zaczęła wyciekać wąska strużka benzyny. Wąż spadł z zaczepu i leżał teraz na ziemi, błyszcząc w świetle neonu. Wszyscy zauważyli iskry tryskające spod szorującej po cemencie rury wydechowej samochodu. Hap, który widział eksplozję stacji benzynowej w Meksyku, instynktownie przymknął powieki, spodziewając się lada moment wybuchu i potwornej, oślepiającej kuli ognia. Zamiast tego jednak tył chevy okręcił się wokół własnej osi i zjechał z cementowej wysepki, a jego przód rąbnął w dystrybutor benzyny niskoołowiowej i przewrócił go na beton przy wtórze głuchego „ba-bam!”. Samochód powoli zakończył obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, ponownie uderzając w wysepkę – tym razem bokiem. Tył samochodu wjechał na podwyższenie, ścinając stojący tam dystrybutor ze zwykłą benzyną, a potem chevy zatrzymał się, ciągnąc za sobą przerdzewiałą rurę wydechową. Wóz zniszczył wszystkie trzy dystrybutory na znajdującej się najbliżej autostrady wysepce. Silnik krztusił się jeszcze przez kilka sekund, po czym umilkł.
Zapadła cisza.
– Rany koguta… – jęknął Tommy Wannamaker. – Czy on wybuchnie?
– Gdyby miał wybuchnąć, już by to zrobił – mruknął Hap.
Wstając, uderzył ramieniem w mapę układankę i jej części, między innymi Teksas, Nowy Meksyk i Arizona, rozsypały się na wszystkie strony. W głębi duszy cieszył się z tego, co się stało. Dystrybutory były ubezpieczone, a polisy spłacone. Mary zawsze tego pilnowała.
– Facet musiał być nieźle naprany – stwierdził Norm.
– Widziałem jego tylne światła! – zawołał Tommy piskliwym, pełnym podniecenia głosem. – Ani razu nie błysnęły! Rany koguta! Gdyby pruł osiemdziesiątką, już byśmy nie żyli.
Pospiesznie wyszli z biura – Hap pierwszy, Stu ostatni. Dotarli do samochodu jednocześnie. Czuli woń benzyny i słyszeli powolne tykanie stygnącego silnika. Hap otworzył boczne drzwiczki samochodu i mężczyzna siedzący za kierownicą wypadł na zewnątrz jak worek ze starym praniem.
– Niech to szlag… – wymamrotał Norm Bruett.
Odwrócił się, zacisnął dłonie na swoim obfitym kałdunie i zwymiotował. Mdłości nie wywołał mężczyzna, który wypadł z samochodu (Hap złapał go, zanim zdążył osunąć się na chodnik), ale ohydny fetor bijący z wnętrza wozu – zapach krwi, smród fekaliów, wymiocin i rozkładu. Był to upiorny odór choroby i śmierci.
Hap chwycił kierowcę pod pachy i wyciągnął go z wozu. Tommy złapał mężczyznę za nogi i obaj z Hapem przenieśli bezwładne ciało do biura. W świetle neonu ich twarze miały barwę sera i były przepełnione obrzydzeniem. Hap zapomniał już o pieniądzach z ubezpieczenia. W pewnym momencie odwrócił się, zakrywając ręką usta, poczłapał na północny kraniec stacji benzynowej i zwymiotował całą kolację.
Vic i Stu zajrzeli do wnętrza samochodu i wymienili spojrzenia. Po stronie pasażera siedziała młoda kobieta. Miała wysoko zadartą sukienkę odsłaniającą nagie uda. Opierało się o nią mniej więcej trzyletnie dziecko trzymające ją za rękę – chłopiec lub dziewczynka. Oboje byli martwi. Ich szyje napuchły jak dętki, a twarze nabrały fioletowoczarnej barwy, jakby były pokryte sińcami. Vic powiedział później, że przypominali graczy w baseball, którzy smarują sobie sadzą grube kreski pod oczami, żeby nie oślepiało ich światło. Niewidzące oczy kobiety i dziecka zdawały się wychodzić z orbit, a z ich nosów wyciekł gęsty śluz, który już zakrzepł. Wokół nich z brzęczeniem krążyły muchy – wlatywały do otwartych ust i zaraz z nich wylatywały.
Stu był na wojnie, ale nigdy nie widział czegoś równie okropnego. Nie mógł odwrócić spojrzenia od splecionych rąk kobiety i dziecka.
W końcu cofnęli się od samochodu i wrócili do budynku stacji. Widzieli, jak Hap mówi coś do słuchawki telefonu. Norm szedł nieco z tyłu za nimi i od czasu do czasu spoglądał przez ramię na chevroleta. Boczne drzwiczki samochodu były otwarte, a z lusterka wstecznego zwisała para dziecięcych bucików. Był to bardzo smutny widok. Hank stał przy drzwiach stacji, ocierając usta brudną chusteczką.
– Jezu, Stu… – wymamrotał.
Hap odwiesił słuchawkę telefonu. Kierowca chevroleta leżał na podłodze biura.
– Karetka przyjedzie tu za dziesięć minut. Czy jesteście pewni, że oni…
Wskazał kciukiem samochód.
– Nie żyją – odparł Vic. Jego pokryta zmarszczkami twarz miała bladożółty odcień. Rozsypywał po całej podłodze tytoń, jakby próbował zrobić jeden ze swoich obrzydliwych, cuchnących skrętów. – To dwoje najbardziej martwych ludzi, jakich kiedykolwiek widziałem.
Spojrzał na Stu, który pokiwał głową, włożył ręce do kieszeni i przymknął oczy.
Leżący na podłodze człowiek jęknął głośno i wszyscy natychmiast spojrzeli na niego. Kiedy się zorientowali, że mężczyzna próbuje coś powiedzieć, Hap ukląkł przy nim. W końcu ta stacja należała do niego. Najwyraźniej to samo, co uśmierciło kobietę i dziecko w samochodzie, dosięgło również tego człowieka. Ciekło mu z nosa, a gdy oddychał, z jego gardła wydobywał się głośny świst. Pod dolnymi powiekami widać było obrzmienie, jeszcze nie czarne, ale już fioletowe. Szyja sprawiała wrażenie zbyt grubej i napuchniętej i wydawało się, że ma nie jeden, ale trzy podbródki. Musiał mieć wysoką gorączkę, bo kiedy się do niego podeszło, odnosiło się wrażenie, jakby się stało przy rozżarzonym ruszcie.
– Pies… – wymamrotał. – Wypuściłeś go?
Hap potrząsnął nim delikatnie.
– Wezwałem karetkę – powiedział. – Wyjdzie pan z tego.
– Cyfry