Magia ukryta w kamieniu. Katarzyna Grabowska

Читать онлайн.
Название Magia ukryta w kamieniu
Автор произведения Katarzyna Grabowska
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-7835-661-5



Скачать книгу

z Dewinem nie zmącił dobrej atmosfery, ale pozostawił ślad w mojej pamięci. Przed laty musiało się tu coś stać. Musiał przybyć ktoś, może z czasów mi współczesnych. Pewnie to on pokazał im zapałki. I przez niego księstwo nawiedziło jakieś nieszczęście. Tylko kto się do niego przyczynił i co wspólnego miała z tym matka Weylina?

      Na razie musiałam poskromić swoją ciekawość i skoncentrować się na zabawianiu gości księcia. Chyba dobrze wywiązałam się z tego zadania, bo kiedy skończyłam występ, gromkie brawa nie były jedyną nagrodą, jaką za niego otrzymałam. Na zakończenie wieczoru Ekhard wręczył mi swój własny, zdjęty z palca, sygnet z ogromnym szmaragdowym kamieniem. Byłam zadowolona, ale wino cały czas szumiało mi w głowie, a senność dawała o sobie znać z coraz większą siłą. Ziewnęłam kilkakrotnie, co nie uszło uwagi Ekharda.

      ‒ Nasza czarodziejka widać, że zmęczona. Niech wypocznie, aby kolejnego wieczoru mogła nam nowe cuda pokazać – zarządził, dając tym znak, że uczta dobiegła końca. – Odprowadź ją, Weylinie, coby nie pobłądziła po ciemnicy. Miej na nią baczenie, bo…

      ‒ Tak, panie.

      Weylin schwycił mnie jedną ręką za łokieć, a w drugą wziął mój plecaczek, który zostawiłam na oparciu krzesła. Nawet nie zdążyłam się odezwać, gdy niemalże wywlekł mnie z komnaty. Przez chwilę starałam się dorównać mu kroku, ale szedł tak szybko, że było to niewykonalne. Potknęłam się o jeden ze stopni, a on momentalnie zwolnił i odwrócił się w moją stronę.

      ‒ Nie tak szybko – wydusiłam z siebie.

      Nie odezwał się, ale teraz szedł już wolniej. Korytarze tonęły w mroku, który słabo rozpraszały pochodnie zatknięte w metalowe uchwyty na ścianach. Nawet nie starałam się zapamiętać drogi. W pewnym momencie poczułam jednak na twarzy podmuch wiatru i uzmysłowiłam sobie, że zapewne znaleźliśmy się na krużganku otaczającym wewnętrzny dziedziniec.

      ‒ Co za piękna noc – westchnęłam, zaciągając się świeżym powietrzem wolnym od dymu świec i pochodni, jakim przesiąknięta była sala biesiadna.

      Wyswobodziłam rękę z uścisku Weylina i chwiejnym krokiem podeszłam do balustrady. Oparłam się o nią. Uniosłam głowę do góry, pragnąc wypatrzeć gwiazd. Niestety, niebo było czarne, nieprzeniknione. Bez gwiazd i księżyca.

      ‒ Jesteś inna niż znane mi kobiety.

      Weylin stał z tyłu, najwyraźniej mnie obserwując.

      ‒ Bo jestem czarodziejką. – Roześmiałam się, a alkohol cudownie szumiał w mojej nieprzywykłej do picia głowie.

      ‒ Skąd naprawdę przybyłaś?

      Wreszcie postąpił te dwa dzielące nas kroki i zrównał się ze mną. Znajdował się dokładnie tuż obok. Nasze ramiona prawie się stykały.

      ‒ A czy to ważne?

      Ciekawe, jak by zareagował, gdybym powiedziała prawdę. Czy mógłby w nią uwierzyć? Pewnie czarodziejki, wróżki, wiedźmy i inne dziwne stwory były dla niego bardziej realne niż kobiety przenoszące się w czasie wprost z dwudziestego pierwszego wieku do… No właśnie, gdzie ja jestem? Warunki życia, zamek, rycerze, wieśniacy… wszystko wskazywało na to, że przeniosłam się w jakieś dawno minione wieki. Porozumiewaliśmy się bez trudu, chociaż używali oni czasem zabawnych zwrotów, więc zapewne byłam gdzieś na terenach polskich. Ale ta niby Polska była jakaś dziwna… nie tylko dlatego, że imiona brzmiały zupełnie obco, ani nie dlatego, że nie przypominałam sobie z lekcji historii żadnego księcia Ekharda… Cały czas miałam wrażenie, że tu wszystko jest jakieś inne i zupełnie nic z tego nie rozumiałam.

      ‒ Jak zwą twoje księstwo? – zapytałam, zwracając twarz w jego stronę.

      ‒ Buria – odpowiedział.

      Nasze oczy spotkały się, a ja poczułam dziwne drżenie. Pewnie to wina alkoholu.

      Chciałam zapytać, gdzie znajduje się Buria, bo jakoś z niczym mi się nie kojarzyła, ale bałam się, bo… on wtedy mógłby zapytać, gdzie znajduje się ta moja Nibylandia, jak się dostałam do Burii… I co wtedy miałabym powiedzieć? Zamiast tego zadałam najgłupsze pytanie, na jakie było mnie w tej chwili stać:

      ‒ O co chodziło Dewinowi, gdy mówił o twojej matce?

      Weylin zesztywniał, a po chwili odwrócił się gwałtownie. Piękna chwila właśnie się skończyła.

      ‒ Chodź! – Jego głos zabrzmiał niebywale szorstko.

      Mocno chwycił mnie za rękę, mimowolnie sprawiając mi ból. Nie miałam innego wyjścia, jak ruszyć za nim.

      ‒ Przepraszam, ja nie chciałam… – próbowałam załagodzić sytuację, ale udawał, że mnie nie słyszy.

      ‒ Życzę ci dobrej nocy – odezwał się dopiero, gdy odprowadził mnie do komnat Laveny.

      ‒ Dziękuję – wydukałam, ale on mnie nie słuchał.

      Zamaszystym krokiem podszedł do drzwi. Peleryna upięta na jego ramionach zafurkotała pod wpływem tego gwałtownego ruchu. Wyglądał tak, jakby się szykował do skoku w przepaść. Lavena, która czekała na mój powrót, była równie zaskoczona jego zachowaniem. Stała koło mnie w długiej, miękkiej, seledynowej sukni z narzuconym na wierzch także długim, aksamitnym, ciemnozielonym kaftanem, zapiętym na trzy fantazyjne zapinki na wysokości klatki piersiowej. Szerokie rękawy szaty zwieszały się luźno, niczym skrzydła ptaka, muskając końcówkami posadzkę.

      ‒ Czyżbyś uchybiła czymś Weylinowi lub Ekhardowi? – zapytała, gdy zostałyśmy same.

      Z trudem walczyłam z coraz silniejszą sennością i szumem w głowie. Spróbowałam sformułować jakieś logiczne zdanie, ale z mojego gardła wydobył się tylko niewyraźny bełkot. Na szczęście Lavena dostrzegła mój stan i kładąc to na karb zmęczenia, nie nalegała na udzielenie odpowiedzi. Objęła mnie troskliwie w pasie i podtrzymując ze wszystkich sił, gdyż nogi właśnie w przedziwny sposób odmówiły mi posłuszeństwa, zaprowadziła do komnaty sypialnej.

      VIII. POCZĄTEK NOWEGO ŻYCIA

      Błogi sen długo trzymał mnie w swych objęciach. Spałam, nie martwiąc się planem dnia, nie przejmując się czekającymi obowiązkami. Spałam, śniąc o przystojnym rycerzu, który na gniadym koniu uwoził mnie w dal. Daleko, daleko, kierując się w stronę tęczy. To były piękne marzenia, lecz, niestety, w pewnej chwili zakłócone narastającym powoli bólem głowy. Piękny książę zsadził mnie z konia na ziemię i nie oglądając się za siebie, odjechał w dal. Krzyczałam za nim, ale nie reagował. Ból głowy stawał się coraz silniejszy. Zauważyłam, że zaczyna spowijać mnie nieprzyjemna, wilgotna, szara mgła. Krzyk uwiązł mi w gardle.

      ‒ Julio, Julio, obudź się. – Usłyszałam przytłumiony, dziwnie obcy głos, dobiegający właśnie z tej mgły.

      Zebrałam w sobie wszystkie siły i otworzyłam ciężkie powieki.

      ‒ Już idę, babciu – wymamrotałam z trudem.

      Miałam wrażenie, że moje usta wyschły na wiór, a głowa za chwilę eksploduje. Uniosłam rękę do czoła i poczułam na nim coś mokrego. Obrazy były jeszcze zbyt rozmazane, nie mogłam więc dobrze przyjrzeć się otoczeniu, miałam jednak pewność, że ktoś pochyla się nade mną.

      Co się stało? Wczoraj w lesie, gdy upadłam, musiałam uderzyć się w głowę – stąd ten ból i zawroty. Pewnie Mateusz, zaniepokojony moją długą nieobecnością, wrócił na polankę i mnie tam odnalazł. Tak, na pewno. Narobiłam tylko zmartwień babci. A przecież to ja miałam się nią opiekować.

      ‒