Magia ukryta w kamieniu. Katarzyna Grabowska

Читать онлайн.
Название Magia ukryta w kamieniu
Автор произведения Katarzyna Grabowska
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-7835-661-5



Скачать книгу

Och! – krzyknęłam radośnie.

      Podbiegłam do dziewczyny i chwyciłam ten jakże cenny dla mnie skarb. Mój jedyny łącznik ze światem, z którego pochodziłam. Coś, co sprawiało, że wierzyłam, że miałam pewność, iż nie jestem wariatką. Miejsce, gdzie się teraz znajdowałam, nie było moim domem i nigdy nim być nie mogło. Urodziłam się w dwudziestym pierwszym wieku, w dobie wszechobecnej techniki. W świecie diametralnie różnym od buriańskiego. Tęskniłam za babcią, za mamą, nawet za Burkasem. Oddałabym wszystko, aby obudzić się z tego dziwnego snu. To jednak nie był sen. Dlaczego nie słuchałam słów babci? Dlaczego poszłam do tego przeklętego kamienia?

      Dziewczyna pokłoniła się przede mną, po czym pospiesznie wycofała z komnaty, starannie zamykając za sobą drzwi. Odniosłam wrażenie, że wzbudzałam w niej prawdziwy lęk, jednak obecnie nie miałam ochoty głębiej się nad tym zastanawiać. Odzyskałam przecież pamiątki z przeszłości i teraz to zaprzątało wszystkie moje myśli.

      Z czułością przycisnęłam dżinsowy plecak do piersi. Moje skarby, mój cały majątek… Skuliłam się na łóżku, tuląc do piersi spraną torbę. Przez kilka minut trwałam w bezruchu, jakby bojąc się, że ktoś zaraz wpadnie do komnaty i wydrze mi siłą mój jedyny dobytek. Wreszcie z namaszczeniem otworzyłam klapkę plecaczka i wyjąwszy z kieszonki telefon komórkowy, spojrzałam na czarny ekran. Ponieważ nie znano tu elektryczności, nie mogłam naładować komórki, aby więc zaoszczędzić baterię, po prostu wyłączałam aparat. Obracałam w dłoniach ten jakże niepozorny przedmiot. W dwudziestym pierwszym wieku miał go prawie każdy, nie wyłączając dzieci z pierwszej klasy szkoły podstawowej. Tu, gdzie się znalazłam, byłam jedynym posiadaczem komórki. Nawet zabawnie to brzmi – pierwszy telefon komórkowy pojawił się w średniowieczu (jakoś kurczowo trzymałam się myśli, że przeniosłam się w czasie). Może kiedyś, za kilkaset lat, archeolodzy odkopią jakiś grobowiec i znajdą w nim szczątki kobiety z telefonem w dłoni. To byłby numer! Już widzę te wszystkie nagłówki gazet. Pewnie sama bym była tym zaskoczona, tyle tylko, że nie będę, bo to moje kości odkopią.

      Nacisnęłam przycisk ON. Na wyświetlaczu pojawił się widok wieży Eiffla. Przez chwilę aparat próbował zlokalizować sieć, po czym wyświetliła się informacja o braku zasięgu. Ikonka baterii była wypełniona w jednej czwartej, a zegar uparcie pokazywał godzinę piętnastą zero dwie. Otworzyłam folder ze zdjęciami i odszukałam ostatnie fotki. Babcia siedząca na werandzie, moja mama wpatrzona w ekran laptopa, koleżanki z liceum robiące głupie miny. Jakże mi teraz tego brakowało. Poczułam łzę spływającą po policzku. Nie wytarłam jej, pozwoliłam, aby skapnęła na koszulę. Ponownie wyłączyłam telefon i schowałam do kieszonki plecaczka.

      Chciałam wyć z rozpaczy, chciałam rzucić się na kamienne ściany i walić głową w mur. Czułam ogromną, przytłaczającą bezsilność. Nigdy nie byłam w równie beznadziejnej sytuacji. Mój cały uporządkowany świat legł właśnie w gruzach. Gdzie plan dnia, gdzie ustalanie harmonogramu zajęć? Nie miałam nawet zegarka, aby sprawdzić, która dokładnie jest godzina. Czy już do końca życia miałam robić za kuglarkę, uświetniającą swymi występami książęce uczty? Od razu wyobraziłam sobie siebie za pięćdziesiąt lat, z pomarszczoną skórą, siwymi włosami, jak stojąc na podwyższeniu, pokazuję po raz stutysięczny sztuczki z jo-jo. Ktoś w ogóle będzie chciał jeszcze to oglądać? A co stanie się ze mną, gdy moje pokazy się znudzą? Bateria w telefonie i mp3 starczy może jeszcze na dwa dni. Co potem?

      Bałam się. Naprawdę okropnie się bałam. Byłam wręcz sparaliżowana strachem. Wciągałam powietrze do płuc, ale każdy kolejny haust był dla mnie torturą. Ta niepewność… Ta tęsknota za najbliższymi…

      Czy czuliście kiedyś pustkę? Wszechogarniającą, bezdenną pustkę, która odbiera chęć do życia i sprawia, że świat traci swoje barwy? Ja właśnie tak się czułam i znikąd nie mogłam liczyć na ratunek. W tej krainie, gdzie przyszło mi teraz żyć, nie było ani jednej życzliwej mi duszy. Nawet Lavena przestała darzyć mnie sympatią. Niepotrzebnie wypowiadałam swoje opinie na temat polowań. Nie powinnam w ogóle zabierać głosu w sprawach dotyczących tego świata. Ja tu nie pasuję, to nie jest moje miejsce.

      Ekhard na razie traktuje mnie jak zabawkę. Kuglarkę, błazna. Jeśli dzięki temu mam dach nad głową, jedzenie i jestem w miarę bezpieczna, to muszę starać się, aby tego nie utracić. Mogłam się już przekonać, że bez protektora, który stanąłby w mojej obronie, nie mam co liczyć na długie życie. Kompani Weylina byli chętni, aby wysłać mnie na stos, a Dewin z ochotą poparłby ich zamierzenia. Dodatkowo miałam prawie stuprocentową pewność, że nie byliby w tym osamotnieni. Tylko Ekhard, Weylin i Lavena mogli stać się moją gwarancją nietykalności, a ja właśnie nieopatrznie uraziłam jedną z tych osób.

      Moje żałosne rozmyślania przerwało ponowne pojawienie się dwórki, która wróciła po naczynia z obiadu. Jej widok poprawił mi nastrój. Postanowiłam, że od tej chwili postaram się zjednać do siebie jak największą liczbę osób. Pokażę im, jaka jestem przyjazna, sympatyczna i w ogóle dobra. A zacznę od tej dziewczyny.

      ‒ Jak miło cię widzieć – zagadnęłam, uśmiechając się przy tym przymilnie.

      Zatrzymała się niezdecydowana i popatrzyła na mnie z widocznym strachem.

      ‒ Jak masz na imię? Bo ja jestem Julia – ciągnęłam, niezrażona jej milczeniem.

      ‒ Marion – wydukała.

      Była bardzo młoda, zapewne młodsza ode mnie. W skromnej, długiej do ziemi szarej sukni z białym fartuchem zawiązanym w pasie oraz w białym czepku, szczelnie osłaniającym włosy, wyglądała niczym mniszka.

      ‒ To tak jak dziewczyna Robin Hooda – zażartowałam.

      ‒ Panienka wybaczy, ale nie znam żadnego Hooda – odpowiedziała zmieszana.

      ‒ Jasne. Ja tylko tak… – Muszę się bardziej starać. – Ładny ten zamek. – Nie traciłam nadziei na nawiązanie rozmowy.

      Marion zabrała tacę z łóżka i popatrzyła na mnie jak na szaleńca.

      ‒ Książę Ekhard dba o swoje włości.

      ‒ Tak, to widać – przyznałam skwapliwie. – Ziemia piękna, ludzie szczodrobliwi.

      Chyba nie wiedziała, co mi odpowiedzieć, gdyż tylko stała i patrzyła na mnie.

      ‒ A możesz mi powiedzieć, jaką datę dziś mamy? – To doskonały pomysł! Wreszcie dowiem się dokładnie, do jakiej epoki trafiłam.

      ‒ Dziś dzień ostatniej uczty.

      ‒ A dokładniej? Który rok? Miesiąc? – podpowiedziałam, pragnąc naprowadzić to widać niezbyt rozgarnięte dziewczę na właściwe tory.

      Zadrżała, tak jakbym groziła jej czymś niewysłowienie strasznym. Mogłabym przysiąc, że pod nosem wymamrotała cicho jakąś modlitwę albo egzorcyzm.

      ‒ Który rok mamy? – powtórzyłam, nadal się przymilając.

      ‒ Rok siódmych łowów.

      Mówiła tak cicho, że ledwie ją rozumiałam.

      ‒ Łowów?

      Przypomniałam sobie, jak Lavena mówiła o tym, że polowanie odbywa się co trzy lata, co pomnożone przez siedem daje nam okres dwudziestojednoletni. Dziwna miara czasu, wcale jej nie znałam. Z nauki w szkole oraz różnych filmów i książek wiedziałam co nieco o średniowieczu, ale teraz okazywało się, że moja wiedza była zupełnie nieadekwatna do tego, co tu zastałam. Czyżbym aż tak się myliła? Nie, to raczej niemożliwe!

      ‒ A pora roku jaka jest? Zauważyłam, że niebo chmurami zasnute. Czyżby była