Hayden War. Tom 4. Zew Walhalli. Evan Currie

Читать онлайн.
Название Hayden War. Tom 4. Zew Walhalli
Автор произведения Evan Currie
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-64030-95-6



Скачать книгу

Dokładnie – potwierdziła Sorilla, kiedy podano ich dania.

      Zaczęli jeść, a posiłek okazał się zdumiewająco smaczny. Sorilla nie była bardzo wybredna, jeśli chodziło o jedzenie, zdarzało jej się już przyswajać energię z rzeczy, które z trudem dawało się nazwać jadalnymi, jednak nadal potrafiła czerpać przyjemność ze steku z grzybami i cebulką.

      Ton patrzył, jak przymknęła oczy i z przyjemnością przeżuwała każdy kęs. Uśmiechnęła się do niego.

      – Spróbuj nie zrujnować mojego skromnego budżetu – zażartował.

      Steki nie były już powszechnie spotykane. Nie stanowiły wprawdzie rzadkości, ale swoje kosztowały. Szczególnie w Stanach Zjednoczonych, w których przemysł spożywczy zrujnowany został wiele dekad wcześniej. Koszty walki z efektem cieplarnianym były tak ogromne, że rząd w końcu zdecydował się zaprzestać wspierania firm, które go pogłębiały.

      Większość ludzi żywiła się obecnie burgerami wytwarzanymi w maszynach. Można było je kupić w dowolnym smaku i kosztowały niewielki ułamek ceny prawdziwego mięsa. Z drugiej strony, to były jednak Stany i wołowina nadal była dostępna. Powrócono do naturalnych metod hodowli bydła, na otwartych ranczach. Otrzymywało się w ten sposób mniej produktu, ale był on lepszej jakości, a uzyskiwano za niego cenę, która zapewniała opłacalność hodowli.

      – Zamknij się w końcu i zacznij jeść – powiedziała Aida. – Wkrótce znów będziesz na wojskowej diecie.

      Ton kiwnął głową.

      – Masz rację.

      W ciągu ostatniego stulecia wiele rzeczy uległo zmianie. Zmiany te oczywiście zaczęły się wcześniej. Industrializacja otworzyła drogę ku gwiazdom, ale miała swoją cenę. W pewnym momencie ludzie zaczęli się zastanawiać, czy nie była ona zbyt wysoka, ale na szczęście udało się wykonać krok w tył i zawrócić znad przepaści.

      Albo podczas spadania nauczyć się latać.

      W połowie dwudziestego pierwszego wieku globalne ocieplenie stało się nieodwracalne. Nie dało się zrobić już nic, by zapędzić uwolnionego dżina do butelki. Temperatura wzrosła na tyle, że z obszarów polarnych zaczął uwalniać się metan.

      W tym momencie wszyscy ludzie na Ziemi mogli zginąć. Planeta była na prostej drodze prowadzącej do stania się drugą Wenus.

      Wtedy rządy przyznały w końcu, że problem musi zostać rozwiązany. Miało to kosztować fortunę, ale była to jedyna forma ratunku. Aby zatrzymać ocieplenie, należało podjąć próby aktywnego schłodzenia planety. Dotychczas jedynie pasywnie starano się ograniczać wyrządzane szkody.

      Rezultatem tego był drugi wyścig kosmiczny, który rozmachem przytłoczył nawet projekt Apollo. Na pierwszym etapie, polegającym na utworzeniu sieci kontroli pogody na Ziemi, współpracowało ze sobą jedenaście państw. Na orbicie synchronicznej umieszczono satelity będące potężnymi reflektorami, których zadaniem było odbicie promieni słonecznych padających na kluczowe rejony. Zaczęto od biegunów, powstrzymując dalsze topnienie lodowców i umożliwiając ich odbudowę. Samo to w ciągu pięciu lat pozwoliło na obniżenie temperatury o cały stopień.

      Czyszczenie całego bałaganu na Ziemi potrwało dużo dłużej, ale w końcu się powiodło. Większości nacji udało się wokół tego projektu zbudować duże pokłady zaufania, co doprowadziło do powstania Organizacji Solari. Jej członkami były wszystkie państwa na Ziemi dysponujące możliwościami kosmicznymi, z wyjątkiem Chin, a także wiele innych, które takich zdolności nie posiadały.

      Organizacja Solari wykroczyła daleko poza „ONZ w kosmosie”. Na wiele sposobów stała się jak gdyby organizmem państwowym. Nadzorowała kolonie, które wkrótce zaczęły powstawać i osiągać poziom samowystarczalności pozwalający im na złożenie akcesu do Organizacji, zapewniała wspólną obronę i wiele innych funkcji.

      To właśnie doprowadziło ją do punktu, w którym znajdowała się obecnie.

      Poruszanie się w głąb wszechświata, ograniczonego na razie do części Galaktyki, doprowadziło w końcu do spotkania z grupą, która czyniła to samo z przeciwnego kierunku. Wielu ludzi zastanawiało się, czy wojna jest istotą człowieczeństwa, ale nie Sorilla. Wiedziała, że wojna jest istotą życia.

      Wszystkie żyjące istoty prowadziły wojnę przez cały czas, z każdym oddechem i ruchem.

      Rośliny konkurowały o wodę i światło, owady prowadziły wojny z wykorzystaniem ogromnego arsenału. Zwierzęta polowały na siebie wzajemnie, niektóre zabijały nawet tylko dla przyjemności, były takie, które gwałciły osobniki spoza swojego gatunku. Świat natury pełen był krwi, kłów i pazurów, a ludzie stali na szczycie tej piramidy.

      Aż do chwili obecnej.

      Znaleźli w końcu przeciwników.

      Niepohamowana siła rozwoju ludzkości nie napotkała niemożliwego do poruszenia obiektu, lecz inną niepohamowaną siłę. Jedna z nich musiała ustąpić. Zadaniem Sorilli, Tona i im podobnych było sprawić, aby nie była to ludzkość.

      – Tak więc, na tych szarych trzeba uważać – powiedziała poważnie. – Nie można ich lekceważyć. O ile wiem, nie używają broni masowego rażenia, ale są doskonale wyszkoleni i precyzyjni.

      – Nie obawiaj się, Siostra, wiem o tym. Na Haydenie nieźle nas przyszpilili. Nie damy im drugiej szansy.

      – Dobrze. Ghule są paskudne, ale tylko ze względu na siłę ognia, jaką dysponują. Wystarczy o tym pamiętać i jest się bezpiecznym. Są przewidywalni. Kiedy napotkają problem, używają swojej technologii jak młota.

      – Jasne. A każdy problem wygląda jak gwóźdź.

      – Bingo.

      – A co z Deltami? – spytał Ton.

      – Nie wiem o nich zbyt wiele, nigdy ich nie widziałam. – Sorilla wzruszyła ramionami.

      – Tak, ale czytałaś każdy raport, prawda?

      – Prawdę mówiąc, lepiej, gdybyś zapytał o to Flotę. To oni się z nimi ścierali, ale jak dla mnie, to regularna armia. Może marynarka, coś w tym stylu. Są kompetentni, z całą pewnością dobrze wyszkoleni, doskonali, zdyscyplinowani piloci. To typy, które wygrywają wojny, Ton. To Delty są z tej bandy najbardziej niebezpieczne.

      – Naprawdę? – zapytał zaskoczony kapitan.

      – Jak cholera. Operatorzy to skalpele. Jesteśmy precyzyjnym instrumentem używanym do eliminacji zdefiniowanych celów. Delty? – Sorilla pokręciła głową. – Jak dla mnie to armia regularna. To ci, którzy zajmują obszar i go kontrolują.

      – Jasne. Rozumiem.

      – To, czego nie wiemy, a za wszelką cenę musimy się dowiedzieć, to jak długi jest łańcuch zaopatrzenia przeciwnika. Jeśli rzucają do konfliktu siły regularne, musimy się dowiedzieć, z jakimi problemami logistycznymi się borykają, bo to są punkty, w które powinniśmy uderzyć.

      Ton uśmiechnął się.

      – A oni każą ci chodzić na zajęcia z kadetami...

      – Każą mi też prowadzić zajęcia z pułkownikami, Ton. – Odwzajemniła uśmiech. – To jedna z rzeczy, które wiem. Oczywiście zwykle działam na mniejszą skalę.

      – Siostro, zwykle wszyscy działamy na mniejszą skalę.

      Parsknęła śmiechem, rozbawiona bardziej tonem jego głosu niż tym, co powiedział. Miał oczywiście rację. Logistyka wojny przy dystansach mierzonych w setkach lat świetlnych była koszmarem. Poszukała nawet jakichś opracowań na ten temat, rzecz jasna teoretycznych, i kilka znalazła. Większość z nich twierdziła, że to właściwie niewykonalne.

      Zdaniem