Название | Nasturcje i ćwoki |
---|---|
Автор произведения | Marcin Szczygielski |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-60000-60-1 |
– A która jest? – pyta mama. W tej sytuacji pytanie wydaje mi się nieco dziwaczne, ale posłusznie rzucam okiem na zegarek i mówię:
– Dwudziesta trzydzieści sześć.
– Aha. No to o siedemnastej.
– Co o siedemnastej?
– To się stało o siedemnastej.
– Ale co się stało?
– No jak to? Straciłaś ojca!
– Boże! – wykrzykuję, niemal płacząc. – Ale co się stało? Jak?
Matka znowu wzdycha ciężko, słychać jakieś szmery, a po chwili dobiega mnie jej całkiem wyraźny, choć nieco przyduszony głos. Chyba zasłoniła słuchawkę. Mówi do kogoś: „Przełącz na »Wiadomości«”. Nie mogę uwierzyć. W takiej chwili! Zaraz, ale kto mógłby przełączyć telewizor, skoro ojca nie ma?
– Mamo!
– Tak, córciu?
– Kto tam jest z tobą?
– Nikogo nie ma.
– Przecież słyszałam, jak do kogoś mówisz! Kto tam jest? Tata?
– Aaa to! – śmieje się mama. – To Jadzia przyszła.
Jadzia? A na cholerę jej ta stara plotkarka?
– A po co Jadzia przyszła? Nie, nieważne. Powiedz mi, co z ojcem.
– Ojciec odszedł.
– Tak, mówiłaś, ale co się stało? Zawał czy wy… – urywam, tknięta przeczuciem i po krótkim namyśle pytam: – Chcesz powiedzieć, że odszedł z domu?
– No tak – odpowiada zdziwiona matka – a co? Przecież cały czas o tym mówię.
Ona mnie kiedyś wykończy, jak amen w pacierzu. Jeszcze dwa takie telefony i wyląduję w zakładzie zamkniętym. Albo wyskoczę przez okno. Ojciec, odkąd pamiętam, odchodził przeciętnie raz na trzy miesiące. Gdzie tam odchodził! Był regularnie wyrzucany. Aby znał swoje miejsce w szyku, jak mawiała mama. Żadna rewelacja. Z reguły wracał do domu po kilku godzinach. Ale z drugiej strony matka nigdy nie robiła z tego sprawy, czyli chyba…
– Sam odszedł? – pytam zaniepokojona.
– Tak, córeczko. Tatuś nas zostawił. Tatuś zostawił mamusię – zdławionym głosem mówi mama.
– A coś ty mu zrobiła? – pytam odruchowo i jeszcze zanim udaje mi się skończyć, wiem, że popełniłam błąd. Będzie kara. W słuchawce zapada bardzo znacząca cisza, a po chwili matka mówi wolno:
– Zmieniłaś się…
– Mamo, przepraszam, ale…
– Taaaaak, zmieniłaś… Kiedyś byłaś inna. Kiedyś nie powiedziałabyś czegoś podobnego starej, zmęczonej życiem matce. No, ale kim ja w końcu jestem? Nikim. Zerem. Co ja znaczę? Nic. Ja cię tylko urodziłam. Dbałam o to, by zmieniać ci pieluchy…
– Mamusiu, ja błagam…
– Żebyś nie chodziła głodna i obsmarkana. Ja tylko wstawałam o świcie, żeby zrobić ci śniadanie, wyprasować ubrania. Cierpiałam z pogodną twarzą, abyś ty mogła być szczęśliwa. Ja…
– Odkładam słuchawkę – mówię, bo przeciągnęła strunę. Balon mojego poczucia winy zamienił się w kamień i opadł na dno morza wściekłości.
– Nie, nie, nie! – wykrzykuje pospiesznie moja matka, która błyskawicznie orientuje się, że przeholowała. – Już nie będę!
– Dlaczego ojciec się wyprowadził? – pytam zimno.
– Nie wiem.
– Jak to – nie wiesz? Pokłóciliście się?
– Wiesz, że nawet nie. To znaczy niespecjalnie. Coś tam może powiedziałam, ale nic nadzwyczajnego.
– Co powiedziałaś?
– No co ja powiedziałam? Co też ja tam powiedziałam? – zastanawia się na głos moja matka, a ja już się orientuję, że było to jakieś grubsze świństwo.
– No! – ponaglam twardo.
– E, wiesz takie tam. Że z niego mąż jak z koziej dupy trąba…
To rzeczywiście nic takiego. Mówi to, odkąd pamiętam, przynajmniej raz dziennie.
– I że poza produkcją nawozu nie ma z niego żadnego pożytku…
Na razie bez rewelacji – wszystko w normie.
– Że jakbym wiedziała, że mężczyzna może wyprodukować tyle smrodu, tobym wolała od tatusia na prezent ślubny maskę gazową zamiast młynka do kawy. Że gdyby nie ja, to by był gorzej niż ostatnim pomiotłem. Że wielka szkoda, że nie odziedziczył po swoim ojcu czegoś więcej poza debilizmem, a po matce czegoś więcej poza wzrostem. I że – oj, czekaj, to było dobre – gdyby w zamian za każdy idiotyzm, który zrobił, wyrósł mu jeden włos na ciele, wyglądałby jak owczarek. Takie tam.
– I co jeszcze?
– Nic więcej. Że jest tak beznadziejny, że gdyby beznadziejność mierzyło się w stopniach Celsjusza, to jego przekroczyłaby próg wrzenia stali – ciągnie beztrosko matka. – I że nigdy go nie było w domu, gdy był potrzebny, i nawet jak się trzeba było starać o dziecko, to człowiek musiał sobie sam radzić.
No i tu ją mam.
– A w tym ostatnim co powiedziałaś…
– Tak? – pyta mama niewinnym głosem.
– Ten człowiek, który sam sobie musiał radzić… To niby masz być ty, tak?
– He, he, ja tak tylko…
– A to dziecko… To niby ja, co?
– Przecież ja tak tylko dla śmiechu powiedziałam!
– Dla śmiechu? Takich rzeczy nie mówi się dla śmiechu! I co ojciec na to?
– Ale ty przecież wiesz, że to nieprawda…
– A co ojciec?
– Powiedział: no to się doigrałaś.
– I słusznie – mówię twardo.
– I jeszcze powiedział: rozwód. Rozwód! W naszej rodzinie nigdy tego nie było! Co ja teraz zrobię? Zabiję łachmytę!
– Gdzie on jest?
– I może jeszcze podział majątku, co? Już ja mu dam majątek! Gdyby nie ja, nic by nie było.
– Gdzie jest ojciec, mamo?
– Jak chce, niech bierze ten kawałek działki za garażem, proszę bardzo. Dwa na trzy metry. I niech się tam buduje, niech sobie zaczyna od nowa, bo ja mojego nie oddam! Nie oddam! Niech sobie tam postawi jaki kurnik i w nim mieszka.
– Gdybym nim była, tobym postawiła na tym kawałku trawnika wieżyczkę strzelniczą – mówię bezlitośnie. – Gdzie on jest?
– No wiesz! – wykrzykuje matka. – Ty serca nie masz! Wieżyczkę strzelniczą! A na co on by miał tam polować? Przecież w tym lasku obok to nawet zająca nie uświadczysz. I co on by tam sobie ustrzelił? Wiewiórkę?
– Wiesz, myślę, że by sobie poradził z namierzeniem grubszego celu – mówię. – Ostatni raz pytam, mamo. Gdzie jest ojciec?
– Jak to gdzie? U Staszka. A gdzież by?
– U wuja Staszka? Męża Jadźki?
– No jasne. A kto by go przygarnął? Każdy wie, że miałby zaraz ze mną do czynienia. Zresztą ja już z Jadzią wszystko