Nasturcje i ćwoki. Marcin Szczygielski

Читать онлайн.
Название Nasturcje i ćwoki
Автор произведения Marcin Szczygielski
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-60000-60-1



Скачать книгу

nie było mu łatwo takie pieniądze zarobić. Jeśli mu się to udało, niech lepiej je przeznaczy na czarną godzinę, bo kiedy tak na niego patrzę, jestem pewna, że taka czarna godzina – jedna z wielu w jego życiu – jest tuż za progiem. A jeśli nie ma instynktu samozachowawczego i nie myśli o przyszłości, to żeby lepiej za te sto złotych sobie zrobił operację plastyczną, przynajmniej jedną, bo przydałoby mu się kilkanaście. I najlepiej, żeby zaczął od uszu, bo równie odstających, jak żyję nie widziałam i szczęście, że nie ma dziś wiatru, bo zapewne odfrunąłby na tych małżowinach niczym słoń Dumbo. Tu mi się koncept skończył, a ten baran, słuchaj, stał jak przymurowany z otwartą gębą przez chwilę, po czym się rozryczał. Nigdy jeszcze nie udało mi się wywołać łez u mężczyzny, a wierz mi, próbowałam na wszelkie sposoby milion razy. Znowu zatem zrobiło mi się miło, bo mnie ten niespodziewany sukces wzruszył, poklepałam go po ramieniu i powiedziałam, żeby się tak nie przejmował, bo właściwie tych uszu takich znowu bardzo urbanoidalnych nie posiada. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy by go nie zaprosić na piwo albo na lody, ale wtedy podjechał ten mój kretyn, spóźniony prawie piętnaście minut, wyskoczył z samochodu i wrzasnął: „Kto to jest?!”. To było a` propos tego chłopaka. Jest potwornie zazdrosny i potem mi powiedział, że jak nas zobaczył – ja, wiesz, z ręką na ramieniu tego gościa, facet we łzach, to był pewien, że to mój kochanek, którego właśnie odstawiłam od piersi. Ja mu mówię, że to nikt nie jest i żebyśmy jechali, a on na to: „Już ja widzę, co się tutaj dzieje. Zatłukę cię, gnoju jeden!”. I bach, trzasnął tego chłopaczynę. Ja mu mówię, żeby dał spokój, a on na to: „Spałaś z nim! Przyznaj się!”. Więc odparłam, żeby nie był idiotą, że z nikim nie spałam i w ogóle nie znam tego pana, który po prostu wziął mnie za kurwę, jak tak stałam na ulicy, kiedy on się spóźniał. Wiesz, teraz sobie myślę, że nie powinnam była tego mówić, ale wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem. Szczerość i te sprawy – zresztą znasz mnie – szczerość to moje drugie imię. A to był błąd, bo on się rzucił na tego chłopaka i sprał go na kwaśne jabłko. Nagle – łups – wyskoczyło dwóch gliniarzy, złapali jednego i drugiego, wsadzili do samochodu i zabrali na posterunek, a ja zostałam sama na środku Wilczej obok zamkniętego samochodu tego mojego idioty. Musiałam wracać metrem do domu i mało mnie szlag nie trafił, bo sama wiesz, jak tam wieje, a ja miałam na sobie pończochy ze względu na planowany miły wieczór z tym durniem. Szalenie fikuśne pończochy, takie przezroczyste w paseczki, no ale ciepłe to one nie są. Zresztą jakaś tłusta baba podarła mi jedną w tym metrze. Nieważne. Wypuścili ich po godzinie. Ten mój baran jakoś się pozbierał, ale wiesz tak sobie myślę, że tamten chłopak to już nigdy nie pójdzie na dziwki. Teraz mi go trochę żal.

      Zuzanna nabiera powietrza, bo prawie całą opowieść wysnuła na jednym oddechu. Wciągnęłam się wbrew mojej woli i nawet nieco mnie rozbawiła.

      – Słuchaj – mówi Zuzanna – może pójdziemy na lunch?

      W głowie zapala mi się czerwone światełko. Dlaczego ona jest dla mnie taka miła? O co chodzi? Nigdy jeszcze razem nie wychodziłyśmy.

      – A dokąd? – pytam ostrożnie.

      – A gdzie bądź. Do KFC na przykład.

      – Nie, wiesz, umówiona jestem – wykręcam się po krótkim namyśle. – Poza tym ja nie lubię KFC.

      – He, he – śmieje się Zuzanna, mrugając do mnie porozumiewawczo. – Nikt nie powie głośno, że lubi KFC. To tak jak z podpalaniem własnych bąków – każdy kiedyś to robił, ale nikt się do tego nie przyzna.

      – No wiesz! – odpowiadam głęboko zszokowana. – Ja nigdy tego nie robiłam… A ty robiłaś?

      Zuzanna patrzy na mnie przez chwilę z kamienną twarzą, po czym mówi:

      – Nie, no co ty? Zwariowałaś? Oczywiście, że nie!

      Po czym wstaje z godnością i wraca do swojego biurka.

*

      Agnieszce udaje się znaleźć kilka fabryczek produkujących tanią biżuterię i różne duperele reklamowe: długopisy, notesy, zapalniczki. Zabieram tę listę i idę do działu reklamy i marketingu, żeby coś oni załatwili, ale błyskawicznie mnie spławiają. Cholerne lenie – nic nie robią po całych dniach, a zarabiają najlepiej ze wszystkich. Z zemsty zabieram jedną z naszych firmowych zapalniczek z półki, na której stoją prezenty dla najważniejszych reklamodawców „Stylle” i wracam do pokoju redakcyjnego. Postanawiam, że Agnieszka obdzwoni tych producentów w poniedziałek, bo już minęła piętnasta i trzeba się pomału zbierać do domu.

*

      Postanawiam spędzić wieczór w domu – taki oryginalny mam pomysł. Wieczór dla urody i zdrowia. Zrobię sobie jakąś maseczkę, zjem coś zdrowego, obejrzę jakiś film i zrelaksuję się. Przyjeżdżam koło osiemnastej, a już przed dwudziestą czuję się doskonale zrelaksowana. Coś bym zrobiła. Przypomina mi się, że mam na pawlaczu belę takiego znakomitego materiału w gotyckie nadruki. Kupiłam go jako dekorację do sesji zdjęciowej. Pani wpuściła wydatek w koszty i zwróciła mi pieniądze, chociaż ostatecznie nie użyliśmy tej tkaniny do zdjęć. Mam tego z pięćdziesiąt metrów. Mogłabym uszyć jakąś kreację czy zasłony do dużego pokoju. Włażę po drabinie pod sufit – mieszkanie jest cholernie wysokie, prawie cztery metry – z olbrzymim trudem wyciągam belę i rzucam na podłogę. Cały dom się zatrząsł, bo waży to chyba z tonę. Rozwijam kawałek. Śliczny – burgundowe tło w bladozłote inicjały gotyckie i fragmenty starodruków. Odcinam ze cztery metry i obwijam się na próbę. Porażający efekt – coś jakby słup ogłoszeń w starym stylu. Trzeba by to z czymś gładkim połączyć, za dużo wzorów. Może… Jak na złość akurat w tym momencie dzwoni telefon. Z trudem uwalniam się spod zwojów tkaniny i doczołguję do aparatu.

      – Halo! – warczę. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywa, chociaż słyszę czyjeś westchnienie. Warczę jeszcze raz: – Halo!

      – Ech – ze słuchawki wydobywa się bolesny jęk, a po chwili ponury kobiecy głos oznajmia: – Człowiek jak ten śmieć…

      Rany, to mama. Błyskawicznie przebiegam myślą ostatnie dni. Co mogłam zmalować tym razem? Kiedy rozmawiałyśmy? Boże, z tydzień temu! Chociaż nie, zaraz, zaraz… tak, rozmawiałyśmy dwa dni temu. To chyba nie jest powodem tej boleści. Co zrobiłam?

      – Mama? – pytam ostrożnie.

      – Mama! – odpowiada drwiącym tonem moja matka. – Mama! No, skoro życzysz sobie tak mnie nazywać, to tak. To mama.

      – Mamusiu, coś się stało?

      – No tak! No tak! Człowiek jak ten pies. Przejadą go, nie zauważą. Najwyżej zapyta jeden drugiego: coś się stało?

      – Mamusiu, czy ktoś cię potrącił? Wypadek był?

      – Wypadek, ha! Tak, powiedzmy, że wypadek. No, ale czy to ważne? Nie zawracaj sobie głowy starą, zdziwaczałą kobietą.

      – Mamo, nie jesteś wcale zdziwaczałą, starą kobietą. Nie masz jeszcze sześćdziesiątki. Proszę cię, uspokój się i powiedz, co się dzieje. Jaki wypadek?

      – Ech, córciu, co ja ci będę głowę zawracała takimi głupotami? Ja wiem, że ty zajęta jesteś, ty nie masz czasu. Ty się wyspać musisz, bawić…

      – Mamo, ja się ani nie wysypiam, ani nie bawię. Ja po prostu pracu… – przerywam, liczę wolno do pięciu i zaczynam od nowa: – To nie są głupoty, mamusiu. Proszę, powiedz, bo wydaje mi się, że to coś ważnego.

      – Tobie się wydaje! Jej się wydaje. No tak. Zmieniłaś się. Kiedyś byłaś inna…

      Czuję, że zaraz dostanę szału. Nikt na świecie nie jest w stanie doprowadzić mnie do obłędu w tak błyskawicznym tempie jak moja matka.

      – Mamo, nie zmieniłam się. Jestem dokładnie taka sama, jak byłam. No, może lepiej