Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas

Читать онлайн.
Название Towarzysze Jehudy
Автор произведения Aleksander Dumas
Жанр Историческая литература
Серия
Издательство Историческая литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-0297-6



Скачать книгу

nie pańska rzecz, milordzie.

      – Jak to nie moja rzecz?

      – Nie; pan de Barjols jest obrażony i do niego należy wybór broni.

      – A więc pan przyjmie broń, którą on zaproponuje?

      – Nie ja, lecz pan w moim imieniu, skoro pan robi mi ten zaszczyt, że chce być moim sekundantem.

      – A jeśli on wybierze pistolety, na jaką odległość i jak chce się pan bić?

      – To już twoja rzecz, milordzie, nie moja. Nie wiem, czy taki jest zwyczaj w Anglii, ale we Francji przeciwnicy nie wtrącają się do niczego. Sekundanci układają warunki, a to, co oni postanowią, jest nie do podważenia.

      – A zatem i to, co ja postanowię, będzie ważne?

      – Najzupełniej, milordzie.

      Anglik skłonił się.

      – Godzina i miejsce spotkania?

      – O, jak najprędzej; już dwa lata nie widziałem rodziny i przyznam się panu, że pilno mi ucałować ich wszystkich.

      Anglik spojrzał na Rolanda z pewnym zdumieniem; mówił z taką pewnością siebie, jak gdyby z góry wiedział, że nie zostanie zabity.

      W tejże chwili zapukano do drzwi i głos gospodarza zapytał:

      – Czy można wejść?

      Roland odpowiedział twierdząco; drzwi otworzyły się i gospodarz wszedł, trzymając w ręce kartę wizytową, którą podał gościowi.

      Młodzieniec wziął kartę i przeczytał: "Karol de Valensolle".

      – Od pana Alfreda de Barjolsa – rzekł gospodarz.

      – Dobrze! – odparł Roland.

      Podając kartę Anglikowi, dodał:

      – Proszę, to już pańska sprawa; nie mam potrzeby widzieć się z tym panem, skoro tutaj nie jesteśmy już obywatelami… Pan de Valensolle jest świadkiem pana de Barjolsa, pan zaś jest moim świadkiem; ułóżcie sprawę między sobą. Tylko – dodał młodzieniec, ściskając za rękę Anglika i wpatrując się w niego bystro – proszę pana usilnie, traktujcie sprawę poważnie; odrzucę wasze warunki jeśli się okaże, że obaj możemy pozostać na placu boju.

      – Niech pan będzie spokojny – rzekł Anglik – postąpię, jak gdyby chodziło o mnie.

      – Doskonale, gdy ułożycie warunki, niech pan wróci tutaj. Nie ruszę się, będę czekał.

      Sir John wyszedł z gospodarzem; Roland usiadł, obrócił krzesło w stronę przeciwną i znalazł się znów przed biurkiem.

      Wziął pióro i zaczął pisać.

      Gdy sir John powrócił, Roland, napisawszy dwa listy, adresował trzeci.

      Skinął ręką na Anglika na znak, żeby zaczekał, dokończył pisanie adresu, zamknął list i odwrócił się.

      – I cóż – spytał – wszystko załatwione?

      – Tak – odparł Anglik – i to bez żadnych trudności; ma pan do czynienia z prawdziwym dżentelmenem.

      – Tym lepiej! – rzekł Roland.

      – Pojedynkujecie się za dwie godziny, przy wodotrysku Vaucluse – cudowna miejscowość – na pistolety, idąc wzajemnie ku sobie, każdy może strzelać do woli i iść w dalszym ciągu po strzale przeciwnika.

      – Na honor, sir Johnie, trudno o lepsze warunki. Czy pan tak wszystko ułożył?

      – Ja i świadek pana de Barjolsa, pański przeciwnik bowiem wyrzekł się wszystkich przywilejów obrażonego.

      – A broń?

      – Ofiarowałem swoje pistolety; zostały przyjęte, na moje słowo honoru, że są nieznane zarówno panu jak i panu de Barjolsowi; są doskonałe, ręczę za nie.

      – A więc za dwie godziny?

      – Tak; powiedział mi pan, że się panu śpieszy.

      – I to bardzo. Jak daleko stąd do owej cudownej miejscowości?

      – Stąd do Vaucluse?

      – Tak.

      – Cztery mile.

      – Droga potrwa półtorej godziny, nie mamy czasu do stracenia; trzeba zatem załatwić rzeczy nudne, żeby pozostała nam już tylko rozrywka.

      Anglik spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem.

      Roland nie zwrócił uwagi na to spojrzenie.

      – Oto trzy listy – rzekł -jeden dla pani de Montrevel, mojej matki, drugi dla panny de Montrevel, mojej siostry, trzeci dla obywatela Bonaparte, mojego generała. Jeśli padnę w pojedynku, wyśle je pan po prostu pocztą. Czy nie będzie to zbyt kłopotliwe?

      – Jeśli to nieszczęście nastąpi, wręczę listy osobiście. Gdzie mieszka pańska rodzina?

      – W Bourgu, głównym mieście departamentu Ain.

      – To blisko stąd – odparł Anglik. – Co zaś do generała Bonaparte, pojadę, jeśli zajdzie potrzeba do Egiptu. Byłbym niesłychanie rad zobaczyć generała Bonaparte.

      – Jeśli zechcesz, jak mówisz, milordzie, wręczyć mu list osobiście, nie będziesz miał potrzeby odbywać takiej długiej drogi; za trzy dni generał będzie w Paryżu.

      – Ooo! – rzekł Anglik, nie okazując najmniejszego zdziwienia. – Tak pan sądzi?

      – Jestem tego pewien – odparł Roland.

      – To istotnie człowiek nadzwyczajny, ten generał Bonaparte. A teraz, panie de Montrevel, czy ma pan jeszcze jakieś polecenia dla mnie?

      – Tylko jedno, milordzie.

      – Nawet kilka.

      – Nie, dziękuję, jedno, ale bardzo ważne.

      – Słucham.

      – Jeśli zostanę zabity… ale wątpię, żeby mi się to udało.

      Sir John spojrzał na Rolanda tym samym zdziwionym wzrokiem, jaki już kilkakrotnie nań skierował.

      – Jeśli zostanę zabity – powtórzył Roland – bo, ostatecznie, trzeba wszystko przewidzieć…

      – Tak, jeśli zostanie pan zabity…

      – Posłuchaj uważnie, milordzie, bo zależy mi na tym bardzo, żeby stało się tak, jak panu powiem.

      – Stanie się tak, jak pan powie – odparł sir John. – Jestem człowiekiem bardzo sumiennym.

      – Jeśli zostanę zabity – powtórzył raz jeszcze Roland, kładąc dłoń na ramieniu swego sekundanta, jak gdyby chcąc lepiej wrazić w jego pamięć polecenie, jakie mu dać zamierzał – złoży pan moje zwłoki, tak jak będą ubrane, nie pozwalając, żeby ktokolwiek ich dotknął, w trumnę ołowianą, którą każe pan zalutować w swojej obecności. Trumnę ołowianą wstawi pan do dębowej, którą również każe pan zamknąć w swojej obecności. A potem wyśle pan to wszystko do mojej matki, o ile nie będzie pan wolał wrzucić tego do Rodanu, co pozostawiam panu do swobodnego wyboru, byleby tylko zostało wrzucone.

      – Skoro zabieram list – odparł Anglik – mogę też zabrać i trumnę, nie sprawi mi to najmniejszego kłopotu.

      – Milordzie, jesteś stanowczo człowiekiem nieocenionym – zawołał Roland, wybuchając swoim osobliwym śmiechem – i to Opatrzność na pewno zesłała mi pana. A teraz w drogę, milordzie, w drogę!

      Wyszli z pokoju Rolanda. Pokój sir Johna był na tym samym piętrze. Anglik wszedł do siebie po broń, Roland czekał w korytarzu.

      Po kilku sekundach sir John ukazał się, niosąc