Название | Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima |
---|---|
Автор произведения | Zbigniew Zborowski |
Жанр | Сказки |
Серия | |
Издательство | Сказки |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381436175 |
Monika z ulgą przyjęła zmianę tematu. Naprawdę nie chciała wracać do tamtej klęski.
– No więc umówiłam się z facetem, który wydawał się inteligentny i miły. Na portalach randkowych to rzadkość. Pozwoliłam synkowi zaprosić do nas na noc Szymona. Wiesz, to taki jego kolega, którego kompletnie nie trawię. Ale obaj lubią grać w Battlefield i to do tego stopnia, że mogę mieć pewność, że w samym epicentrum randki mój szesnastolatek nie zacznie do mnie wydzwaniać.
Usiadły przy stoliku zajętym już przez Konarzewskiego, wiecznie walczącego z nadwagą dyrektora finansowego, zapatrzoną w niego stażystkę w białej koronkowej bluzce i szefową kadr, panią Porajczak, za którą ciągnął się jakże trafny przydomek „Potakiwaczka”. Edyta nie przestawała opowiadać.
– Nie muszę dodawać, że ogoliłam nogi i pachy, zrobiłam brazylijską depilację i wbiłam się w majty za trzysta złotych w komplecie z biustonoszem. Na to mała czarna, pończochy, rozumiesz? Poń-czo-chy. Oraz takie szpile, że ledwo po schodach zeszłam. I płaszczyk pożyczony od sąsiadki. Też samotnej notabene.
Dyrektor Konarzewski, o imieniu Jędrzej, spojrzał na nią zza lekko zaparowanych od grochówki okularów. Stażystka oniemiała, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Potakiwaczka zmarszczyła brew, ale nic nie mówiła, czekając na reakcję wyższej szarży. Edzia za to nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Tak samo jak na kopnięcia Moniki pod stołem. Cofnęła nogi i kontynuowała:
– No i pukam do niego taka odstawiona, pachnąca, wprost bijąca po oczach i uderzająca w nos feromonami. A ten otwiera mi drzwi… w przebraniu wiewiórki! I mówi: „Ukarz mnie, kotku”.
Parsknęła śmiechem, nie czekając na reakcję widowni. Dyrektor chyba też chciał, ale zachłysnął się zupą i rozkaszlał. Stażystka spłonęła rumieńcem, a Potakiwaczka ujęła w zbielałe palce pusty już talerz i wstała, roztaczając wokół aurę zdegustowania i braku akceptacji.
– Żartujesz. Wymyśliłaś to sobie! – Monika pokręciła głową.
– No co ty, serio. To zresztą jeszcze nic takiego. Jako weteranka portali randkowych mogłabym ci opowiedzieć więcej, ale…
Nie dokończyła, bo drzwi stołówki, do których Monika usiadła tyłem, znowu się otworzyły i stanęły w nich osoby, które sprawiły, że w gwarnej salce zapadła grobowa cisza.
– Co? Kto? – zainteresowała się Monika, a gdy nie doczekała się odpowiedzi, odwróciła głowę.
W progu stało dwoje policjantów.
– Czy jest na sali Monika Wilczyńska? – spytał gromkim głosem funkcjonariusz, wyższy o głowę od swojej partnerki.
– Tu siedzi! – zaskrzeczała usłużnie Potakiwaczka, celując w Monikę widelcem.
Mundurowi ruszyli w jej stronę, przeciskając się między stolikami.
– Uciekaj przez kuchnię, a ja spróbuję ich zatrzymać! – Donośny szept Edyty rozbrzmiał w zamarłej sali.
– No co ty, Edzia, pewnie chodzi o zwykłą…
„No właśnie, o co może chodzić?” – zastanowiła się Monika.
– Pani Monika Wilczyńska, z domu Niepomna? – Gliniarz wypiętrzył się nad nią.
– T-tak.
– Pani pójdzie z nami. – Sięgnął po przypięte do pasa kajdanki.
– W jakim charakterze?
– Zatrzymujemy panią do dyspozycji prokuratora. Proszę wyciągnąć rączki.
Klik. Klak. Na jej nadgarstkach zatrzasnęły się ciężkie bransoletki.
– Idziemy.
Z pustką w głowie i trzepotaniem serca w piersi zaczęła się posłusznie unosić. Zerknęła jeszcze tęsknie na nietkniętego gołąbka, gdy nagle zgęstniałe powietrze stołówki przeciął dziki okrzyk:
– Zostaw ją, ty… ty psie!
Jeszcze nie przebrzmiał okrzyk Edzi, gdy na łysej głowie funkcjonariusza wylądowała miska sałaty; tłuste strumyki zaczęły ściekać po jego twarzy ku naramiennikom, unosząc ze sobą kawałki listków rukoli i soczyste krążki cebuli.
„A jednak dodała majonez i oliwę” – pomyślała bez sensu Monika.
Na ten akt agresji do boju rzuciła się funkcjonariuszka, sprawnie wykręcając Edycie ramię. Przyjaciółka zgięła się w pół, sprawiając przez chwilę wrażenie pokonanej, lecz nagle policjantka zawyła z bólu, bo drobne ząbki Edzi wbiły się w jej dłoń. Zakotłowało się jeszcze bardziej, w akompaniamencie tłuczonego szkła przewrócił się stolik, zupa krem splamiła jasny garnitur dyrektora finansów, a gołąbek w pomidorowym sosie umaił czerwienią białą bluzkę stażystki. Szybko jednak zapanował spokój. Edzia leżała teraz na ziemi z rękami skutymi na plecach, klnąc i złorzecząc dosiadającej ją okrakiem policjantce, a Monika patrzyła na to osłupiała z wyżyn pozycji stojącej wprawdzie, ale jednak spętana kajdankami. Jeden z większych liści spłynął funkcjonariuszowi za kołnierz, co wytrąciło go wreszcie ze stuporu i skłoniło do wydania krótkiego rozkazu:
– Idziecie do radiowozu. Obie.
Kiedy je wyprowadzano, stołówka ożyła gromkimi okrzykami dziennikarskiej gawiedzi:
– Oprawcy! ZOMO! Precz z cenzurą! Niech żyją wolne media!
Ten jawny protest w najmniejszym stopniu nie obszedł jednak dwojga nieco wymiętych i lekko zużytych tą interwencją policjantów.
Dwór w Gołubiczach na Wileńszczyźnie
Marzec 1864 roku
Po krótkiej odwilży znów przyszły mrozy, śnieg i wiatr podnoszący z pól drobne, siekące po oczach kryształki lodu. Karawana trzech sań i sześciu koni stała pod schodami prowadzącymi do dworu. W pierwszych Helena i Henryk siedzący bez ruchu, wyglądający jak dwie porcelanowe figurki tak kruche, że byle ruch powietrza może je rozsypać w proch. Obok wtulone w siebie, chlipiące i siąkające nosami bliźniaczki. Na koźle, obok zgarbionego i postarzałego Kleofasa, Oleńka. W futrzanej czapie i kożuszku, zarumieniona, wściekła, zdyszana od palącej ją złości.
– Pan jesteś szuja! – syknęła do stojącego sztywno na schodach de Ville’a. – Papa wyhodował żmiję na swym łonie.
– Niech pani się liczy ze słowami – wycedził Stanisław. – Przypominam, że przemawiasz do zarządcy majątku.
– Naszego majątku, ty gadzie!
– Już nie. Decyzją gubernatora Murawjowa zostaliście wywłaszczeni za wspieranie działalności antypaństwowej. Dwór i ziemia są w dyspozycji jego świętobliwości cara i w przyszłości przypadną któremuś z oficerów jego zwycięskiej armii.
– Milcz, zdrajco! To ty doniosłeś o planach oddziału Kruka! Masz krew na rękach!
Zapadła cisza przerywana jedynie krakaniem wron i kruków oraz parskaniem koni. De Ville zbladł, zaplótł dłonie z tyłu pleców i lekko wysunął prawą stopę do przodu niczym szermierz przyjmujący pozycję.
– Miałaś wybór. To mogło zakończyć się inaczej, ale tamtej nocy wybrałaś… – Nie dokończył, bo głos uwiązł mu w gardle.
Laura i Klara zaszlochały, ojciec i matka ani drgnęli, jak ludzie pogrążeni w katatonii. Koń uderzył kopytem i zarzucił łbem.
– Jedźmy