Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski

Читать онлайн.
Название Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima
Автор произведения Zbigniew Zborowski
Жанр Сказки
Серия
Издательство Сказки
Год выпуска 0
isbn 9788381436175



Скачать книгу

gdy się ma piękny gabinet i tytuł doktora psychologii. To chyba do czegoś zobowiązuje?

      Dowgiłło dostrzegł przyganę w jej oczach i lekko się speszył. Szybkim ruchem poprawił koszulę z rozpiętymi nonszalancko dwoma guzikami. Niewysoki, szczupły, wręcz drobnej postury, ale bardzo elegancki mężczyzna w średnim wieku. Przetykane siwizną włosy, dobrze przycięte i ułożone, podobnie jak krótka bródka wzmacniająca owal nieco zbyt chudej twarzy. Spodnie w kant, skórzane buty w szpic, i ta koszula w cenie wierszówki za rozkładówkowy artykuł. Do tego marynarka zawieszona na oparciu fotela za biurkiem. Na nosie okulary w cienkiej, modnej oprawce.

      – Jest pani dziennikarką miesięcznika, hm, „Kobieta taka jak ty”, czyż nie? – Starał się wypełnić dzielącą ich ciszę. – I umówiła się pani ze mną na wywiad. Ale wyczuwam… widzę po prostu, że pani szuka pomocy.

      Dobra, już czas się przyznać. Podpieranie się legitymacją prasową w załatwieniu prywatnej sprawy było błazenadą. Tak to jest, gdy się słucha dobrych rad koleżanki. Edyta przekonywała, żeby Monika – zanim podda się terapii – wybadała faceta, czy to aby nie jakiś szarlatan. W sumie powinna być zadowolona, że została zdemaskowana. Teraz wystarczy poprosić o pomoc. Tylko czemu to takie trudne?

      – Jaki ma pani problem, Moniko? – Doktor Dowgiłło postanowił jeszcze bardziej skrócić dzielący ich dystans, pochylając się ku niej poufale. – Z czym nie może pani dać sobie rady, że szuka pani pomocy hipnotyzera?

      Wzięła głęboki wdech i nagle poczuła, że ma straszną ochotę na papierosa. A przecież rzuciła dziesięć lat temu, kiedy tylko zaczęli się z Bogdanem starać o dziecko! No, dosyć głupot. Nie może przesiedzieć całego spotkania, milcząc jak sfinks. Nie jest studentką, a on jej profesorem. I to nie jest sesja. A więc…

      – Wizytę u pana zasugerował mi psycholog.

      – O, ho, ho! A więc odwiedziła już pani jakiegoś psychologa!

      – Tak – potwierdziła, zastanawiając się, czy jowialny ton doktora oznacza urazę, że nie przyszła prosto do niego, czy radość z przywróconej między nimi łączności.

      – A jaka była diagnoza tego specjalisty?

      A więc jednak uraza.

      – Stwierdził u mnie PTSD. Znaczy…

      – Post-traumatic stress disorder. Czyli zespół stresu pourazowego. Znam terminologię fachową. – Doktor chyba trochę za bardzo się puszył, ale jej było już wszystko jedno. – Można wiedzieć, jakie ma pani objawy?

      Monika odkryła ze zdziwieniem, że zaciska i rozprostowuje pięści. Mocno. Tak, że paznokcie wbijały jej się w dłonie.

      – Nazwałam męża nadętym bufonem.

      – Nadęty bufon. – Dowgiłło zdawał się smakować te dwa słowa.

      – I dupkiem.

      – Ha! Niezłe, choć dość pospolite! – Niemal klasnął w dłonie. – Tylko tyle?

      – Proszę pana, ja to zrobiłam na przyjęciu urodzinowym teściowej! I jeszcze rzuciłam o ścianę filiżanką odziedziczoną po jego babci.

      – Dlaczego, na miły Bóg?

      – No właśnie… – westchnęła. – Wcześniej zupełnie sobie nie radziłam z naszą córeczką. Tosia płakała, a ja nie umiałam jej uspokoić. Brałam na kolana, przemawiałam, robiłam miny. Teściowie patrzyli z politowaniem, a ona wrzeszczała coraz głośniej.

      – Pewnie wyczuwała pani zdenerwowanie…

      – Chyba tak. Więc w końcu Bogdan wyjął mi ją z rąk i pohuśtał. Od razu ucichła. Jego rodzice spojrzeli na mnie z wyższością szkolnego pedagoga, a on dodał mentorskim tonem, że trzeba mieć podejście do dziecka. Wtedy pękłam.

      – To się zdarza. – Wzrok Dowgiłły ślizgał się teraz po jej dekolcie.

      Co jest, u licha? Przecież ubrała się w dżinsy i sweter! Na pewno nie chciała być prowokująca. Czemu ten facet nie może utrzymać wzroku na wodzy?

      – Ale mnie to się zdarza ciągle – skwitowała niezamierzenie ponurym głosem. – W dodatku coraz częściej. Wybuchy złości, utrata kontroli… Więc po tej aferze u jego rodziców Bogdan poradził, żebym poszła w końcu do psychologa. A ten zdiagnozował PTSD. I zasugerował hipnozę, żeby poznać jego genezę.

      – A jakie właściwie zdarzenie wywołało u pani ten traumatyczny uraz?

      – No właśnie, kurczę, nie wiem.

      – A więc uległa pani wypadkowi lub padła ofiarą przestępstwa, ale pani umysł wyparł to, co się działo w trakcie zdarzenia. I za pomocą hipnozy regresyjnej chce pani…

      – Doktorze, ja nawet nie wiem, czy to był wypadek, czy przestępstwo.

      – Jak to? Zupełnie nic pani nie pamięta? – Po raz pierwszy do głosu mężczyzny wkradł się niepokój.

      – Zupełnie nic.

      – Długa jest ta luka?

      – Dziesięć lat.

      – Co?!

      – Nie pamiętam niczego, co działo się przed moimi dziesiątymi urodzinami.

      Nerwowym szarpnięciem doktor rozpiął trzeci guzik.

      „Trudny przypadek, tak się chyba określa pacjentów takich jak ja” – zdążyła pomyśleć, zanim Dowgiłło zadał kolejne pytanie:

      – A rodzice? Nie spytała ich pani, co się działo, gdy była pani małym dzieckiem?

      – Rzecz w tym, że ich nie znam. Pierwsze moje wspomnienie to to, jak się budzę w szpitalu z zabandażowaną głową. A przy moim łóżku nikogo nie ma.

      – Ktoś panią uderzył?

      – Ktoś mnie postrzelił. Z czaszki wyjęto mi kulę. To ona wywołała amnezję. Nie wiedziałam, jak się nazywam ani gdzie mieszkam. Nic. Pustka. Po wyleczeniu trafiłam więc do sierocińca jako NN, czyli w terminologii policyjnej nazwisko nieznane. Tam dostałam imię Monika i nazwisko Niepomna. Pewnie jako żart, że nic nie pamiętam. Ha, ha.

      – Rany, kto mógł strzelać do dziecka?!

      – Nie wiem, sprawcy nigdy nie złapano. Nikt też mnie nie szukał, nie figurowałam na liście osób zaginionych. Jakbym w ogóle nie istniała przed tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym rokiem.

      W sterylnie czystym gabinecie oświetlonym sączącym się ze ściennych kinkietów światłem zapadła niezręczna cisza.

      – To jak? Pomoże mi pan cofnąć się do przeszłości?

      – Cóż… hm, tak. Właściwie to sam jestem zaintrygowany pani… przypadkiem.

      – Tylko jedna prośba, doktorze.

      – Jaka, pani Moniko?

      – Gdy będę w hipnozie, niech się już pan więcej nie gapi na mój tyłek. I rączki przy sobie.

      * * *

      – Obudź się! No obudź się, cholera jasna! – Do świadomości Moniki, gęstej i lepkiej niczym melasa, wdzierał się płaczliwy ton jakiegoś faceta.

      Zamrugała powiekami. Potrząsnęła głową. I nareszcie obraz widziany przez oczy zaczął docierać do jej mózgu. Od razu tego pożałowała.

      – Obudź się, kobieto!!! – Głos doktora Dowgiłły wibrował na najwyższych tonach histerii.

      Ten drobny, niższy od niej o pół głowy mężczyzna był przerażony. Powoli rozejrzała się wokół.

      Kurczę, dlaczego gabinet jest zrujnowany?

      Skóra