Nienawiść sp. z o.o.. Matt Taibbi

Читать онлайн.
Название Nienawiść sp. z o.o.
Автор произведения Matt Taibbi
Жанр Языкознание
Серия Amerykańska
Издательство Языкознание
Год выпуска 0
isbn 9788381911160



Скачать книгу

nocą 3 maja 2016 roku, kiedy przyszły wyniki głosowania. Wielu obecnych tam reporterów pokpiwało sobie z odpowiedzi Heidi. Niejeden zauważył, że było to „niezaprzeczające zaprzeczenie”, „dokładnie coś takiego, co mogłaby powiedzieć żona prawdziwego Zodiaka” (ten greps trafił później do wielu autentycznych reportaży z kampanii, w tym – jaki wstyd – także do jednego z moich).

      Wtedy już prawie nikt nie udawał, że ta kampania prezydencka to coś innego niż obłąkany, absurdalny reality show. Dziennikarze otwarcie napawali się tą klaunadą. Wielu z nas, zobowiązanych wysyłać codziennie świeże aktualizacje, poddało się groteskowej komercjalizacji kampanii nominacyjnej już na dobrych kilka obrotów wyborczego zegara przed tym, jak na scenie pojawił się Trump.

      Krótka dygresja: już od pokolenia proces wyboru prezydenta ciągnie się co najmniej o rok za długo. Z każdym kolejnym cyklem rozciąga się jeszcze, zupełnie niepotrzebnie, i coraz dalej odchodzi od debat o autentycznych tematach politycznych. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy proces nominacji wyszedł poza salony pełne dymu cygar i stał się kwestią bardziej publiczną, przeobraził się w swego rodzaju elitarny konkurs piękności, w którym rolę jury objęli dziennikarze z Waszyngtonu.

      Przed Trumpem ta dwuletnia saga sprowadzała się właściwie do serii prób, których celem było wytworzenie potulnych manekinów głównych partii, godnych szarf dla „Miss Ortodoksji Republikańskiej” i „Miss Ortodoksji Demokratycznej”. Ten proces zawierał zarówno elementy polityczne, jak i komercyjne.

      W naszej wersji pokazów w bikini regularnie utrącaliśmy kandydatów. Dennisa Kucinicha prześladowano za „elfie” rysy, innych, jak Bobby’ego Jindala, zbywano podłymi hasełkami typu: „Brakuje mu prezydenckiej prezencji”.

      W tym jednym epitecie „prezydencki” kryła się masa przeróżnych uprzedzeń klasowych, rasowych i płciowych, a do tego jeszcze doprawdy godna licealistów fiksacja na wyglądzie, wzroście, a nawet osiągnięciach sportowych. By dowieść nam, na co ich stać w tej ostatniej kategorii, kandydaci nauczyli się „relaksować” przy rzutach do kosza czy ciskaniu wokół nas futbolówek w pieczołowicie rozpisanych epizodach, które niezaskakująco często kończyły się źle. W najświeższym klasyku tego gatunku, który rozprzestrzenił się po sieci jak wirus, Marco Rubio w wyniku kompletnie nieudanego podkręconego rzutu przydzwonił piłką w twarz dzieciakowi ze stanu Iowa.

      Inne testy, jak rywalizacja o tytuł „najbardziej wnikliwego” (przyznawany kandydatowi, który najzręczniej popiera pozory działań politycznych zamiast faktycznych czynów), pomogły zdobywać nominacje osobom pokroju Johna Kerry’ego. Sam Kerry z kolei przerżnął potem z George’em W. Bushem, bo dziennikarze stwierdzili, że oblał kolejną durną próbę, osławiony już test „sympatyczności”.

      Na wejściu do kampanii 2016 roku komentatorzy polityczni otwarcie celebrowali cały ten tor przeszkód. Byliśmy dumni z idiotycznych barier na szlaku do władzy politycznej, bo sami je rozstawialiśmy. Bez końca się chełpiliśmy, że niemal już formalną częścią procesu selekcji stał się wybór „kandydata, z którym najchętniej walnęłoby się piwko”. Wkręciliśmy w ten kretynizm nawet Baracka Obamę. „Prezydent uwiarygadniał wizerunek »swojego chłopa«, dużo i chętnie mówiąc o piwie” – tłumaczyła w roku 2012 stacja NPR (publiczne radio!).

      Przy ostatnich wyborach portale typu Daily Beast bez skrępowania opisywały „standard piwny” jako klucz do zwycięstwa w „olimpiadzie sympatyczności”.

      Szokujący był więc powszechny brak zrozumienia, kiedy przez ten idiotyczny karnawał kampanii wyborczej w roku 2016 jak taran przedarł się antykandydat, mało że gwiazda reality shows, to jeszcze wielbiciel konkursów piękności. Trump był niczym demon z piekła rodem, dopust za wszystkie nasze reporterskie grzechy.

      Zupełnie jakby ktoś wpuścił standupera-psychopatę na finał konkursu Miss Universe, a ten jako ilustrację muzyczną wykonał Stairway to Heaven, pierdząc w mikrofon. Trump lał na „wnikliwość”, a całą kampanię spędził na wykpiwaniu naszych lipnych standardów „prezydenckości”.

      Dopóki sądziliśmy, że nie ma szans na zwycięstwo, większość ludzi prasy świetnie się tym bawiła, wręcz pochlebiało nam to. Niesieni pęczniejącymi widowniami i klikami, radośnie opisywaliśmy wszystkie wybryki Trumpa. Bardzo niewielu wśród nas zorientowało się, że sami się z siebie śmiejemy, że Trump zdobywał kolejne głosy właśnie dzięki grze w kontrze do naszego pseudokonkursu piękności.

      Gdy tylko jednak stało się jasne, że Trump zdobędzie nominację, zaczęły się pojawiać nowego rodzaju krytyczne oceny mediów. Tym razem jak z filmu Kiedy dzwoni nieznajomy, bo atakowali swoi, ludzie spośród nas.

      Arcykapłani banalnego myślenia pokroju Nicholasa Kristofa z „New York Timesa” zaczęli w pierwszych miesiącach 2016 roku publikować artykuły o tytułach typu: Mój udział w hańbie. Media pomogły wykreować Trumpa. Kristof poświęcił parę słów na opis impulsów komercyjnych w naszej branży, przyznał, że Trump dał nam złotą żyłę ratingów. Koniec końców jednak jego najważniejszą konkluzją było:

      Nie mówię, że nie trzeba było raportować wariactw Trumpa, powinniśmy byli jednak agresywnie opatrywać je kontekstem w postaci weryfikacji faktów i rzetelnej analizy propozycji politycznych.

      Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ukazał się szeroko dyskutowany felieton Kristofa, Obama wygłosił w Syracuse przemówienie na cześć Robin Toner, pierwszej kobiety, która zdobyła stanowisko korespondentki krajowej w „Timesie”. Choć nie wymienił w nim Trumpa z nazwiska, ewidentnie to o nim mówił, podobnie jak i o roli mediów w jego sukcesie.

      Było jasne, że w głębi duszy ten temat wzbudza w Obamie silne uczucia. Trudno się temu dziwić, zważywszy na rolę Trumpa w nakręcaniu brutalnej kampanii wokół miejsca jego urodzenia. Trump jako jeden z nielicznych potrafił sprawić, że Obama wychodził z siebie.

      Podobnie jak Kristof Obama poruszył kwestię zysku jako motywu. Jednak w ocenie problemów strukturalnych dręczących media był od Kristofa znacznie wnikliwszy – zasadniczo stwierdził, że to nasza rozmyślna, gnana chciwością tolerancja dla głupoty i bezmyślnych wojenek wepchnęła nas w te mroczne czasy. Osobiście byłem wręcz zaskoczony, że nie zaczął od diatryby przeciwko waszyngtońskim reporterom, tak głupim, że wystarczy zamieścić recepturę produkcji piwa na stronie Białego Domu, żeby nazywali człowieka „swoim chłopem”.

      Obama poprzestał jednak na wypominaniu nam, że przedkładamy zyski nad istotne treści.

      – Wybór pomiędzy tym, co może odbić się na bilansie rocznym, a tym, co szkodzi nam jako społeczeństwu, nie jest błahy – stwierdził karcąco.

      Ostatecznie w swojej krytyce stanął mniej więcej tam, gdzie Kristof.

      – Dobrze wykonać zadanie nie znaczy tylko podstawić komuś mikrofon. Należy drążyć, zadawać pytania, kopać głębiej, żądać więcej – powiedział.

      Część komentatorów politycznych odrzucała tezę, jakoby winę za Trumpa ponosiły media. Jakoś mniej więcej w tym czasie „Guardian” dokonał nawet „weryfikacji faktów” w tej mglistej kwestii (jak „weryfikuje się fakty” w przypadku hipotezy?). Redakcja gazety doszła do wniosku, że istnieją „powody do wątpliwości”, jeśli chodzi o naszą odpowiedzialność za zaistnienie Donalda Trumpa jako zjawiska, zauważając między innymi, że głosujący na niego wyborcy i tak nie zwracają uwagi na to, czy my weryfikujemy jego stwierdzenia, czy nie.

      Jednak już latem 2016 roku w naszych szeregach uznano za aksjomat, że to „media” stworzyły Trumpa. Hasłem dnia stała się reforma. Pouczające było obserwowanie, jak szybko moi koledzy porzucali niegdyś tak lubiany wytrych „sympatyczności”, kiedy zaczęło wyglądać na to, że stanie się on jednym z czynników w coraz bardziej niechlubnej kampanii – mimo tego, że praktycznie każdy sondaż