Nienawiść sp. z o.o.. Matt Taibbi

Читать онлайн.
Название Nienawiść sp. z o.o.
Автор произведения Matt Taibbi
Жанр Языкознание
Серия Amerykańska
Издательство Языкознание
Год выпуска 0
isbn 9788381911160



Скачать книгу

weź się przez takie coś nie irytuj!

      Tę historię wybrano właśnie dla ciebie, żebyś jej wysłuchał. Rzecz jak z kafkowskiej przypowieści o strażniku pilnującym zbudowanej właśnie dla ciebie bramy do prawdy.

      Po drugiej stronie ulicy, w zaułku MSNBC, są przeciwstawna historia i odmienne witryny, zbudowane specjalnie po to, żeby trafił na nie ktoś inny.

      Ludzie muszą zacząć rozumieć, że wiadomości to nie tylko „wiadomości”, ale dokładnie takie samo doświadczenie dla poszczególnych konsumentów – gniew tylko dla ciebie, człowieku.

      To nie jest dziennikarstwo. To proces marketingowy, zaprojektowany tak, by tworzyć retoryczne uzależnienia i zatrzaskiwać w waszych umysłach wszelkie drzwi niewiodące do konsumpcji. Powstają przez to nie tylko ogniska politycznej zajadłości. Tak tworzą się masy konsumentów mediów wytresowanych do patrzenia tylko w jednym kierunku, jak gdyby ciągnięto ich przez dzieje po szynach, z końskimi klapkami założonymi na oczy, patrzących tylko w jedną stronę.

      Jak się okazuje, takie dzielenie nas jest dla kogoś użyteczne. Im bardziej podzieleni jesteśmy jako naród, tym bardziej bezsilni politycznie się stajemy.

      To drugi etap oszustwa praktykowanego przez media, a opisanego pierwotnie w Manufacturing Consent.

      Najpierw uczy się nas, byśmy nie wychylali się intelektualnie poza pewne granice. Potem zagania się nas wszystkich do zagród dla poszczególnych grup demograficznych, rozmieszczonych na różnych parcelach w obrębie dopuszczalnego zakresu myślenia.

      Kiedy już jesteśmy bezpiecznie zamknięci, tresuje się nas do konsumowania wiadomości tak, jak to robią kibice sportowi. Trzymamy kciuki za naszych i nienawidzimy całej reszty.

      Nienawiść idzie w parze z ignorancją, a my w mediach staliśmy się już ekspertami w sprzedaży jednej i drugiej.

      Spojrzałem za siebie na trzydzieści lat oszukańczych epizodów – od Iraku, przez kryzys finansowy roku 2008, po wygraną Donalda Trumpa w 2016 – i stwierdziłem, że my, ludzie mediów, w coraz większym stopniu wykorzystywaliśmy wewnętrzne antypatie do przesłonięcia ważniejszych i bardziej hańbiących prawd. Coraz to bardziej absurdalne, fałszywe kontrowersje odpalano raz za razem, by odwracać uwagę widowni od poważniejszych problemów.

      Stworzyliśmy fałszywy rozłam, by zapobiec prawdziwemu.

      1

      Konkurs piękności. Wybory 2016 roku w mediach

      Dlaczego oni nas nienawidzą?

      My, ci w mediach, zawsze spieprzymy odpowiedź na to pytanie.

      Wiele spośród największych klęsk dziennikarstwa w niedawnej przeszłości wiązało się z nieudanymi próbami introspekcji. Czy to na rzecz kraju, czy siebie samych, kiedy spoglądamy w lustro, regularnie meldujemy zauważenie czegoś, czego tam wcale nie ma.

      Fatalnie poradziliśmy sobie z kwestią „dlaczego oni nas nienawidzą?” po 11 września, kiedy my byliśmy niewinną Ameryką, a oni – muzułmanami ze skorumpowanych petropaństw Bliskiego Wschodu, których rządy wspieraliśmy.

      Zrobiliśmy z tego zupełną kpinę podczas demonstracji ruchu Occupy Wall Street, kiedy po tym jak przeżarty nieuczciwością sektor usług finansowych postawił miliony ludzi w obliczu niewypłacalności i unicestwił może nawet czterdzieści procent globalnego majątku, z jakiegoś powodu kazano kolejnym reporterom udzielać w programach informacyjnych odpowiedzi na pytanie: „Co tych ludzi tak rozwścieczyło?”.

      Ostatnio zaś przerobiliśmy całą serię nieprzekonujących odpowiedzi w historiach z kategorii „dlaczego oni nas nienawidzą?” – przy brexicie, staraniach Berniego Sandersa o nominację w roku 2016 i wygranej Donalda Trumpa.

      Skopaliśmy je wszystkie z powodów rozciągających się od niekompetencji po rozmyślną ślepotę. Szczególnie sprawa Trumpa była porażką całej branży, odsłaniającą wiele spośród naszych największych słabości (ja także przyłożyłem się do tego problemu), pozostaje też źródłem istotnego niepokoju, kiedy zbliżamy się do roku 2020.

      Najbardziej jednak głupiejemy w obliczu historii dotyczącej bezpośrednio naszej branży.

      Wszyscy nienawidzą mediów. Najwyraźniej nikt w mediach nie rozumie, czemu tak jest.

      Często przywołuje się badania Instytutu Gallupa przeprowadzone zaraz po wyborach 2016 roku, kiedy okazało się, że tylko dwadzieścia procent Amerykanów określiło swoje zaufanie do prasy jako „bardzo duże” lub „spore”.

      Osiemdziesięcioprocentowe wotum nieufności niemal w każdym zawodzie byłoby powodem do niepokoju. Dziennikarzy jednak te liczby nie wzruszyły.

      Niewątpliwie po części ma to związek z tym, że branża mediowa, przynajmniej w sektorze premium, inkasowała rekordowe zyski, od czasu kiedy Donald Trump przykleił nam łatkę „wrogów ludu”. W epoce „demokracji umierającej w ciemnościach” wielu przedstawicieli prasy obnosi się z tym odrzuceniem społecznym, jakby to była odznaka, wyróżnienie, dowód, że kroczą właściwą dla dziennikarzy ścieżką.

      Wydaje się, że niewielu z nich dręczy ewidentna symbioza między Trumpem w roli szambonurka, co chwila kręcącym jakiś skandal, a potężnym przyrostem zysków naszej jeszcze niedawno konającej branży (nawet prasa papierowa, która przed Trumpem wydawała się zmierzać w tym samym kierunku co magnetofony ośmiościeżkowe, pod jego rządami zaliczyła górkę w dochodach).

      Na pewno nie przejmowaliśmy się tym na początku, w roku 2015, kiedy chore zainteresowanie Trumpem jako fenomenem sondaży dało kandydatowi niespodziance darmową reklamę wartą miliardy i pomogło mu zdobyć nominację.

      Później, kiedy Trump już ją miał w kieszeni, prezesowie firm medialnych nie potrafili ukryć, jak bardzo ich to ekscytuje. Okryty potem niesławą dzban z CBS Les Moonves wypalił, że Trump „może i nie jest dobry dla Ameryki, ale dla CBS jest, cholera, doskonały”, po czym dodał jeszcze:

      – Pieniądze płyną strumieniem.

      Takie wypowiedzi spowodowały lawinę wrogich prasie komentarzy, tym razem jednak nie z biednych stanów, które ogląda się głównie przez okno samolotu (tam nienawiść do „elit” prasowych zakładano już z góry), lecz od miejskiej inteligencji ze skłonnościami lewicującymi, to jest tych, którzy dotąd mediom kibicowali.

      Przykładowo taki Ralph Nader skupił się na całym systemie mediów komercyjnych. Powiedział, że relacje z kampanii wyborczej wyrodziły się w pogoń za zyskiem, w której firmy medialne „zgarniają tylko forsę i nie zadają kandydatom trudnych pytań”.

      Niegdysiejszy kandydat niezależny zauważył jeszcze, że stałe poświęcanie uwagi osobom takim jak Trump odbierało szansę na wypowiedź innym, w tym „czołowym obywatelom, którzy mogliby krytykować ten proces” (zapewne miał tu na myśli siebie samego, tym niemniej była to konstruktywna uwaga).

      Pamiętam, że wystąpienie Nadera oglądałem z zainteresowaniem świeżo po powrocie ze zwycięstwa Trumpa w prawyborach w Indianie, które dało mu gwarancję nominacji. Trump pobił tam Teda Cruza, polityka, który stawał na uszach, żeby okrucieństwem i reakcyjnym stanowiskiem politycznym dorównać Donaldowi, ale jeśli szło o manipulowanie mediami szukającymi sensacji w wiadomościach z kampanii, wyszedł na amatora.

      Cruz został w Indianie rozgromiony po tym, jak Trump w wysoce kreatywnym posunięciu oskarżył jego ojca o współudział w zamachu na Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Wobec panującej w mediach atmosfery prawidłową reakcją Cruza na taki zarzut powinno być kontroskarżenie Trumpa o to, że zajada się dziećmi chrześcijan lub że uprawiał seks z mumią Lenina (później demokraci ogarnęli temat i spróbowali czegoś podobnego). Cruz nie miał jednak pojęcia, co robić, i po prostu zaprzeczył sprawie z Kennedym, co oczywiście oznaczało w praktyce, że tylko częściej o tym myśleliśmy.

      – Brednie