Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. Everett

Читать онлайн.
Название Nie śpij, tu są węże!
Автор произведения Daniel L. Everett
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 9788378865025



Скачать книгу

(o którego wzięciu szczęśliwie pomyślałem), przykrywając je kocem w celu zapewnienia prywatności, następnie wynosząc zawartość pojemnika na rufę, by go opróżnić, a potem umyć go w pokładowej łazience, wcześniej przedzierając się przez tłum, który zebrał się na pokładzie, by pogapić się na „tę chorą, amerykańską rodzinę”.

      Gdy tylko wróciłem z powrotem po umyciu nocnika, Shannon powiedziała: „Przepraszam tato. Naprawdę przepraszam”.

      „Za co?” – spytałem.

      Podszedłem blisko do niej i po zapachu mogłem poznać, że pobrudziła się w czasie wypróżniania. Spojrzałem uważnie i zobaczyłem, że cała jest pobrudzona kałem, podobnie rzecz się miała z jej hamakiem. Była bardzo zawstydzona i ciągle przepraszała. Powinienem lepiej jej pilnować. Przyniosłem wiadro z wodą i rozwiesiłem koc z hamaka, by dać jej trochę prywatności. Potem całą ją umyłem i pomogłem jej się przebrać. Umyłem także jej hamak tak dobrze, jak tylko umiałem, i dałem jej koc do hamaka, na którym mogłaby się położyć, by nie czuć wilgoci. Nie przestawała mnie przepraszać. Potem wyprałem jej ubrania i rozwiesiłem na balustradzie wokół pokładu, żeby wyschły.

      Kolejnego dnia Caleb i Kristene powiedzieli, iż dobrze się wyspali. W porze lunchu próbowałem nakarmić każdego. Posadziłem Caleba i Kristene na ławce naprzeciwko balustrady biegnącej wokół pokładu. Następnie dałem każdemu z nich mały talerz fasolek i ryżu, który był serwowany pasażerom statku. Odwróciłem się, by wziąć też coś dla siebie, i wtedy usłyszałem dźwięk upadającego talerza i tłukące się szkło. Dwuletni Caleb zrzucił swój talerz. Był bardzo skruszony. Przyniosłem mu więcej jedzenia, a pobite szkło i resztki jedzenia wyrzuciłem do rzeki. Potem spytałem Keren, czy czegoś nie potrzebuje. Powiedziała, że ma ochotę na zimną colę, więc kupiłem jej jedna butelkę w barze z przekąskami znajdującym się pokład wyżej. Gdy wszyscy już zjedli, zacząłem ponownie się martwić.

      Rankiem drugiego dnia naszej podróży zwróciłem się do jednorękiego właściciela naszej łodzi, Fernando. Nosił pospolite klapki i chodził z nagą klatą piersiową. Miał sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, był drobnej postury i wydatny brazylijski brzuch. Z pewnością nie wyglądał groźnie, lecz na tej łodzi to on stanowił prawo.

      Cesária i Godofredo opowiadali mi o Fernando. Według nich był ciężkim przypadkiem z niewielką ilością współczucia dla biednych. Nie zboczyłby ze swojej ścieżki, żeby pomóc komukolwiek. Wielu ludzi obawiało się go i tego, że jego załoga, dwudziestka surowo wyglądających mężczyzn, zrobi, cokolwiek im rozkaże. Myślałem o tym, co mam mu powiedzieć. Chciałem wyjść na elokwentnego Portugalczyka i przekonać go, by zrobił mi ogromną przysługę.

      „Dzień dobry” – powiedziałem. „Moja żona jest ciężko chora i muszę zabrać ją do doktora najszybciej, jak się da. Zapłacę każdą cenę, jeśli zabierzesz moją rodzinę do miasta Humaitá motorówką, którą holujesz”.

      „Nie wypożyczam naszej motorówki” – odpowiedział szorstko, praktycznie na mnie nie spoglądając.

      „Cóż, w takim razie zapłacę ci, ile tylko chcesz, żeby twój statek popłynął prosto do Humaitá, nie zatrzymując się już nigdzie po drodze”. Nie obchodziło mnie to, że wielu ludzi było zależnych od tej łodzi z powodu ich własnych potrzeb zdrowotnych i żywieniowych, oraz fakt, że mogłem skazać innych na los podobny do Keren, jeśli Fernando zaakceptuje moją ofertę.

      Fernando odpowiedział: „Zrozum, kolego, jeśli twoja żona ma umrzeć, to umrze. Tak to już jest. Nie przyspieszę dla ciebie”.

      Gdyby nie miał swojej załogi, która by go obroniła, zareagowałbym gwałtownie. Wróciłem do mojej rodziny. Byłem niecierpliwy i spięty – bardziej niż kiedykolwiek pamiętam. Podczas gdy myślałem o tej sytuacji i modliłem się, łódź zwolniła. Następnie, jak zauważyłem, zatrzymała się w pobliżu kilku domów, aby zabrać więcej pasażerów, jak przypuszczałem, lecz niespodziewanie motor zatrzymał się całkowicie. Cisza. Początkowo myślałem, że może być problem z silnikiem. Jednak potem z niedowierzaniem zaobserwowałem, jak cała załoga i Fernando opuszczają łódź w identycznych strojach piłkarskich. Na szczycie wzgórza dostrzegłem polanę. Czekało na niej wielu mężczyzn ubranych w stroje piłkarskie. Wysiadła także większość pasażerów. Przez dwie pieprzone godziny myślałem, w jaki sposób zabiłbym tych ludzi za grę w piłkę nożną, podczas gdy moja żona i córka umierały na łodzi. Ukradłbym statek i zostawił wszystkich pasażerów na meczu, ale nie byłem w stanie obsługiwać go sam. W mojej głowie pojawiały się najstraszniejsze i najokrutniejsze myśli, jakie kiedykolwiek rozbrzmiewały w moim mózgu. Muszę przyznać, że to nie były myśli uduchowionego misjonarza. Były to myśli godne mojego rozbijającego się w barowych burdach ojca.

      W końcu wszyscy wrócili na łódź, śmiejąc się i flirtując; szczęśliwi i gotowi kontynuować naszą podróż do Humaitá. Zastanawiałem się, co było nie tak z tymi ludźmi? Czy są całkowicie pozbawieni jakiegokolwiek człowieczeństwa? Wiele lat później, kiedy trauma tej podróży osłabła, zacząłem rozumieć brazylijską perspektywę.

      Te moje niezwykłe trudności, których doświadczyłem, były jedynie zwykłym życiem codziennym dla wszystkich pasażerów tego statku. Nikt nie panikował mierząc się ze swoim życiem, jakkolwiek ciężkie by ono nie było. Każdy mierzył się ze swoimi problemami i robił to sam. Pomimo chęci Brazylijczyków, aby pomóc, istnieje również silne poczucie, przynajmniej wśród kabokli, że trzeba sobie samemu poradzić z własnymi problemami. Coś w rodzaju: „Chociaż ja zawsze chętnie ci pomogę, nie chcę prosić o pomoc”.

      Te dni były najdłuższymi w moim życiu. To było jak bycie w pływającym więzieniu. Próbowałem się zrelaksować, siedząc na ławce w pobliżu hamaku Keren, i obserwować florę i faunę na brzegach, które mijaliśmy bardzo powoli, gdyż posuwaliśmy się w górę rzeki z prędkością około sześciu węzłów (ok. 11 km/h). Brak prywatności dla Keren i Shannon, ciągłe spojrzenia pozostałych pasażerów, to wszystko było dla mnie niesamowicie trudne. Chociaż ludzie byli w większości mili, bardzo źle się czułem, gdy ciągle mówili o mnie w trzeciej osobie, jakby mnie tam nawet nie było.

      „Ona umrze, prawda?” – zapytała jedna kobieta.

      „Oczywiście, że tak. Ten gringo był na tyle głupi, żeby sprowadzić tu swoją rodzinę. Zachorowali na malarię”.

      Gdy usłyszałem powszechną diagnozę, którą pasażerowie postawili – malarię, czułem się zadowolony z siebie i lepszy od tych ludzi, gdyż nie mieli o tym pojęcia, a Keren i Shannon miały tak naprawdę dur brzuszny.

      „Jej twarz jest strasznie poparzona słońcem”.

      „Spójrz, jak wszyscy są biali!”.

      „Założę się, że ma dużo pieniędzy”.

      I tak mijały godzina po godzinie, z każdą chwilą zwiększając moje otępienie.

      Później, trzeciej nocy po opuszczeniu Auxiliadory, skręciliśmy w Madeirę. Od strony prawej burty zaczęły pojawiać się światła. Nie widziałem elektryczności od tygodni. Światła Humaitá przecinały ciemności dżungli i przypomniał mi, że istnieje świat poza

      Pirahã, a nawet jeszcze dalej za Maici. Najważniejszym był jednak fakt, że elektryczność była dowodem na obecność cywilizacji i tym samym lekarzy. Zaczęliśmy zwalniać i przecinać Madeirę, w odległości ponad mili od miasta. Było około trzeciej nad ranem, kiedy wyszedłem na brzeg. Znajdowały się na nim jakieś pokruszone betonowe stopnie, ale z powodu erozji brzegu, z powodu ciągłych przepływów stały się bezużyteczne. Wąską, sprężystą deskę o szerokości stu dwudziestu centymetrów rzucono pomiędzy łodzią a brzegiem. To był nasz trap. Nikt nie zaoferował mi pomocy przy przenoszeniu przez nią mojego bagażu i dzieci. Zbyt się spieszyłem, by czekać na czyjąś dobroduszność, więc wziąłem torby,