Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. Everett

Читать онлайн.
Название Nie śpij, tu są węże!
Автор произведения Daniel L. Everett
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 9788378865025



Скачать книгу

Czy możliwe, że bylibyśmy już na drodze prowadzącej do Madeiry? Mój portugalski był nadal na poziomie podstawowym, ale wszedłem na brzeg i klaskałem przed domem, dopóki kobieta nie otworzyła okna. Zapytałem ją, czy to Santa Luzia.

      Kobieta opowiedziała: „Nigdy nie słyszałam o tym miejscu”.

      „Czy jest ktoś jeszcze, kto mógłby mi pomóc?” – zapytałem, prawie błagając.

      Było około drugiej po południu i mieliśmy mniej niż ćwierć zbiornika benzyny, wystarczającego na jedną lub dwie godziny. Gdybym nie znalazł wkrótce Santa Luzia, musiałbym zacząć wiosłować. Być może musielibyśmy spędzić noc w kajaku.

      Kobieta wskazała w górę rzeki i powiedziała: „Tam, w Pau Queimado, mogą wiedzieć, gdzie jest to miejsce, którego szukasz”.

      „Ale właśnie przypłynąłem z górnego kierunku rzeki i nie widziałem żadnej osady”.

      „Jest w pierwszym ujściu rzeki po twojej lewej stronie” – wyjaśniła.

      Podziękowałem jej i wróciłem do łodzi. Byłem rozpalony i czerwony od słonecznych oparzeń. Podobnie jak wszyscy z mojej rodziny. Kiedy wracałem do kajaku, po raz kolejny spojrzałem na dom tej kobiety, ujrzawszy po raz pierwszy, jak żyła jej rodzina. Dom był pomalowany na biało – to zapewne nie było łatwe ani tanie dla tej rodziny, próbującej utrzymać się przy życiu. Dlaczego chcieli to zrobić? Aby biel odbijała ciepło? Nie, chcieli, aby ich dom był atrakcyjny, mimo że w dżungli rzadko pojawiali się nowi ludzie. Były drzewa jambu, produkujące czerwone, soczyste, słodkie, podobne do jabłek owoce. Były rośliny papai. Pole manioku, trzciny cukrowej, słodkich ziemniaków i cará znajdowały się w pobliżu, będąc widocznymi wzdłuż ścieżki idącej od domu. Teren wokół domu był czysty i wysprzątany, niektóre jego części miały zieloną trawę przyciętą maczetą, a inne piaszczystą ziemię. Dom został wykonany z desek, które mąż kobiety bez wątpienia wykroił sam. Niedaleko mojego kajaka zauważyłem szereg żywych żółwi żółto kropkowanych z rzeki Amazonki, przywiązanych do nabrzeża domu w płytkiej wodzie. Żółwie te są ulubionym jedzeniem i produktem handlu dla amazońskich kabokli (caboclo) (są znani z uwagi na bycie portugalskojęzycznymi mieszkańcami środkowej części Brazylii). Gdy odwiązałem kajak i skierowałem go w górę rzeki, pomyślałem, że musi być ciężko zarabiać na życie, łapiąc żółwie.

      Życie dla tych ludzi nie jest łatwe. A jednak żyją tak, jakby takie było, witając ludzi z łaską bożą, dobrym humorem i chęcią pomocy. Miałem o wiele więcej niż oni, a jednak, gdy uważniej przyjrzałem się mojemu zachowaniu, zdałem sobie sprawę, że jestem bardziej spięty, mniej życzliwy i mniej gościnny niż ci ludzie. A przecież byłem misjonarzem. Musiałem się jeszcze wiele nauczyć.

      Ale będę musiał się nauczyć tego później. Jedyne czego wtedy potrzebowałem, to była pomoc. Uruchomiłem silnik. Moja kolejna modlitwa w myślach brzmiała: „Boże, dotarłem do Amazonki dla Ciebie. Przybyłem z rodziną, aby Ci służyć i pomagać ludziom. Dlaczego pozwalasz mi się zgubić? Prawie nie mam benzyny, Boże. Co dobrego przyniesie mi śmierć mojej żony z powodu braku paliwa i tego, że się zgubiłem? Dalej, Boże. Pomóż mi”.

      Ponownie spojrzałem na piękno dookoła mnie. Z rzeki mogłem zobaczyć drzewa ipé, górujące ponad trzydzieści pięć metrów nad rzeką, o średnicy co najmniej metr, których jaskrawożółte i fioletowe kwiaty podświetlały otaczającą je zieleń. Brazylijczycy z tego regionu nazywają drzewa ipê passar bem (wyzdrowienie). Miałem nadzieję, że ich widok przyniesie nam szczęście. Słońce było jasne, a bryza chłodna. Las był zielony, wydawał się być dzisiaj gościnny. Teren tutaj, tuż u ujścia rzeki Marmelos, był pagórkowaty, ze stromymi brzegami ze wszystkich stron i licznymi zatoczkami, które moim niewprawionym oczom trudno było odróżnić czasami od głównej rzeki.

      W oddali widziałem potężne brazylijskie orzechy górujące nad lasem. Spojrzałem na to wszystko w nowy sposób. Czy natura jest piękna, jeśli Twoja rodzina umiera w niej bez pomocy? Ustaliłem, że piękno w naturze jest naprawdę pięknem naszego postrzegania jej. Nie, natura nie byłaby piękna, gdyby ludzie tego nie stwierdzili. Ale, mój Boże, natura jest piękna. Niezależnie od źródła, powiew wiatru falujący na wodzie, kołyszące się gałęzie drzew, jasnoniebieskie niebo, zdrowie i siła w moich ramionach, czystość oczu, determinacja w moim sercu – to były piękne rzeczy, poczułem jedność z naturą we wszechobecnej walce o życie.

      W końcu zobaczyłem wlot do Pau Queimado i skierowałem swój błyszczący kajak w tę stronę. Po mniej więcej minucie, gdy otaczały nas strome brzegi tego miniaturowego fiordu, zobaczyłem polanę, pole manioku i chatę ze strzechą. Brzeg miał około 60 procent nachylenia, ponad trzydzieści pięć metrów w górę. Miał bogaty brązowy kolor z trawą u szczytu. Brazylijczycy wzdłuż rzek utrzymują czyste domy i obszary wiejskie, będąc imponująco pracowitymi, ceniąc czystość i porządek wokół swoich domów. Pobiegłem po schodach, które właściciele wyryli na brzegu, każdy stopień otoczony był drewnem o grubości około 7 centymetrów. Dotarłem do góry dysząc i rozejrzałem się. Na podłodze chaty siedziało kilka osób, najwyraźniej spożywających posiłek.

      „Czy wiecie, jak dostać się do Santa Loo-CHEE-a?” – powiedziałem bez zastanowienia, nie przejmując się klasyczną subtelnością przedstawiania się kabokli – krótką, przyjazną rozmową i oznaką spokoju na każde zadane pytanie.

      Matka karmiła małego chłopca w kącie. Mężczyzna siedział mieszając kleik z ryb i mączki (mączka z manioku) w wydrążonej tykwie. Hamaki były starannie owinięte wokół belek poprzecznych w niskim dachu. Mimo swojej wysokości w stosunku do rzeki, chatę wzniesiono na osiemnastocentymetrowych palach, z podłogą, ze ścianami i z okiennicami z desek. Kabokle zamykają swoje domy w nocy, pomimo upału, ze strachu przed zwierzętami, duchami i złodziejami.

      „Não existe por aqui nenhum lugar por esse nome” (Nie ma tu miejsca o tej nazwie) – odpowiedział mi mężczyzna, czerwonoskóry cudzoziemiec o dzikich oczach, gdy wszyscy się we mnie wpatrywali.

      „Ale Vicenzo, facet, który współpracuje z Ojcem José – znasz Ojca José? – powiedział, że w Santa loo-CHEE-a jest ścieżka od Marmelos do Madeiry” – próbowałem wyjaśnić.

      Kobieta w tle zasugerowała: „Musi mieć na myśli Świętego Mikołaja. Tam jest ścieżka”.

      „Och, jasne, o to chodzi” – odpowiedzieli inni zgodnie.

      Trochę nadziei! Powiedzieli mi, że to około trzydziestu minut w dół rzeki, tuż obok małego domku z żółwiami. Stwierdzili, że skrawek ziemi równoległy do rzeki przysłania położenie osady ludziom, którzy płynęliby w dół rzeki, ale zobaczyłbym ją, gdybym nadal patrzył w lewo. Krzyknąłem: „Muito obrigado!” (dziękuję bardzo), gdy biegłem po schodach. Kristene i Caleb nadal siedzieli cicho w kajaku, rozmawiając ze sobą. Shannon narzekała, że jest rozpalona. Keren powiedziała, że zamierza wskoczyć do rzeki, by złagodzić gorączkę. Ruszyłem przy pełnej prędkości, silnik o mocy 6,5 koni mechanicznych pozostawiał za nami żałośnie słaby ślad.

      Po trzydziestu minutach spojrzałem w stronę portu i pomyślałem, że mogę zobaczyć zatoczkę. Prawie ją minąłem, ale oto była polana, na szczycie kolejnego stromego brzegu, wysokiego na około pięćdziesiąt pięć metrów, z tymi samymi rzeźbionymi stopniami. Zatrzymałem się i zacumowałem kajak na dole stopni. Złapałem Kristene jedną ręką, a Caleba drugą. Shannon i Keren powiedziałem, że wrócę po nie. Pobiegłem na szczyt, z walącym sercem, w poszukiwaniu osoby dorosłej.

      Mała osada była również bardzo czysta i uporządkowana, z szerokimi ścieżkami i dobrze pozamiatanymi polanami wokół jaskrawo pomalowanych domów. Budynek kościoła znajdował się pośrodku małego skupiska sześciu domów wzdłuż brzegu Marmelos.