Anielka. Болеслав Прус

Читать онлайн.
Название Anielka
Автор произведения Болеслав Прус
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

pachciarza zdobywa ufność za pomocą naszyjnika!

      Rzeczywiście, jest to epoka przejściowa, która wszystkich jednakowo dotknęła. Ci – zbankrutowali, tamci z resztką fortuny wynieśli się do miasta, inni zerwali stosunki z tym, którego zwano niegdyś: primus inter pares! Cóż on winien, że ludzie nowi, legion dorobkiewiczów, nie mówią już dziś o weselach krakowskich, polowaniu i obyczajach towarzyskich, ale o płodozmianie, buchalterii i hodowli bydła? Jaką radę dać sobie może ten na szczytach życia przebywający umysł z poziomą tłuszczą Żydów, Niemców i chłopów, którzy nie zrozumieli jeszcze wartości rękawiczek i perfum?

      Tak marzyła pani ubolewając nad swoją chorobą, która w oczach jej usiłowała przyćmić blask otaczający męża.

      Wszedł lokaj.

      – Proszę jaśnie pani, samowar na stole.

      – Pan już jest?

      – Dałem znać jaśnie panu.

      – Poproś panny Anieli i powiedz guwernantce.

      Lokaj wyszedł.

      – Joseph, mon enfant, veux-tu prendre du thé? …śpi, biedne dziecko!…

      Wyszła przez pokój jasnoniebieski i sień do pokoju jadalnego, a za nią wlókł się długi ogon białego szlafroczka. Wkrótce ukazała się ciągle strwożona Anielka i milcząca guwernantka, a po nich pan.

      Pan grzecznie podał rękę guwernantce, której szyja i twarz pokryły się barwą ceglastą. Siadła naprzeciw niego i patrzyła pod stół. Ludzie powierzchowni sądzić by gotowi, że na pannie Walentynie mężczyźni robili piorunujące wrażenie, choć łatwo mogliby się dowiedzieć od niej, że w taki, a nie inny sposób uczona osoba manifestowała swoją niechęć do arystokracji.

      „Okropny człowiek! – myślała patrząc na niego przez spuszczone rzęsy. – Ile on ofiar unieszczęśliwił…”

      Przypomniała sobie bowiem, że piękny dziedzic miał bardzo czułe serce dla jej płci, skutkiem czego służba żeńska nigdy zbyt długo nie mogła utrzymać się we dworze.

      „A tak rzadko w domu bywa – uzupełniła w duchu. – Boże! gdyby ciągle siedział, musiałabym chyba wyrzec się kształcenia tej zaniedbanej Anielki…”

      Dziedzic od niechcenia położył obie ręce na stole i patrząc na pannę Walentynę (zdawało jej się, że w sposób zuchwały) mówił do służącego:

      – Każ mi zrobić mały kawałek befsztyku po angielsku…

      – Nie ma mięsa, jaśnie panie!

      – Jak to? – już w czerwcu nie można mięsa dostać?…

      – Dostać można, ale jaśnie pani nie posyłała do miasta…

      Matka i Anielka mocno zarumieniły się. Obie wiedziały, że nie posłano po mięso przez oszczędność.

      – Każ mi więc ugotować parę jaj na miękko – rzekł pan topiąc w nauczycielce melancholijne spojrzenie.

      Panna Walentyna uznała za stosowne odezwać się:

      – Jaj zapewne nie ma, ponieważ były dziś na obiad, a oprócz tego ja pijam co dzień surowe.

      – Widzę, Meciu – mówił pan – że twoja Kiwalska bardzo zaniedbuje się w gospodarstwie.

      – Stosuje się do wyznaczonych jej funduszów – wtrąciła się nauczycielka biorąc w obronę znienawidzoną klucznicę dla dokuczenia panu.

      Słowa jej ubodły dziedzica.

      – Czy jesteś, Meciu, tak słabą, że pannę Walentynę obarczasz obowiązkami kasjerki?… – spytał.

      – Mais non!… – szepnęła zmieszana pani.

      W duszy starej panny zbudziła się jędza.

      – Nie byłoby w tym nic złego – wtrąciła z uśmiechem. – Szmul jest kasjerem pana, ja więc mogłabym ten urząd pełnić przy pani.

      – Zapewne – odparł dziedzic lekko marszcząc brwi – choć nie sądzę, aby mogło się to dziać bez uszczerbku dla Anielci.

      Anielce o mało że łyżeczka z rąk nie wypadła.

      – Ot i dziś – mówił dalej – znalazłem ją na publicznej drodze.

      – Anielkę?… – spytała razem matka i guwernantka.

      – Tak, ją. Na szczęście nie samą. Towarzyszyła jej córka tego zbója, Gajdy, i – prosię…

      – Anielce… – szepnęła matka.

      – Widzi więc pani – ciągnął zwracając się z uśmiechem do guwernantki – na co jest narażona moja córka nawet obecnie, gdy pani jeszcze nie raczy zajmować się kasą… Szuka sobie stosunków między pastuszkami i prosiętami…

      Panna Walentyna słuchając tego była szaroniebieska.

      – Ha! któż wie – odparła z wymuszonym chłodem – czy stosunki te nie przydadzą się jej kiedy…

      – Z prosiętami?

      – Z dziećmi ludu. Dotychczas była moda, że panowie przyjaźnili się tylko z Żydami, a do czego to ich doprowadza, widzimy niekiedy. Może więc następne pokolenie z konieczności zbliży się do chłopów…

      Panu usta drgały, ale pokrył to śmiechem.

      – Panna Walentyna jest zapaloną demokratką – odezwała się szybko przerażona pani. – Obok tego jednak Anielka tyle przy niej korzysta…

      – Nie wszyscy zdają się to rozumieć! – wtrąciła półgłosem guwernantka patrząc prosto w oczy panu, wbrew zwykłej skromności.

      Triumfowała pewna, że teraz przynajmniej jest zabezpieczoną od nagabań strasznego zdobywcy serc.

      Istotnie, sposób ubezpieczenia był bardzo radykalny. Ale pan pomyślał w tej chwili, że guwernantce zalega kwartalna pensja, i nie odpowiedział jej nic. Zwrócił się tylko do córki i rzekł:

      – Anielko!…

      Dziewczynka wstała z krzesła i zbliżyła się ze drżeniem do ojca, sądząc, że to już nadchodzi okropna chwila. Stół, samowar, cały pokój krążyły jej przed oczyma.

      – Słucham tatkę…

      – Przybliżże się…

      O mało nie upadła.

      – Proszę cię, żebyś mi już po gościńcu nie biegała… – — rzekł powoli ojciec i ująwszy ją za szyję pocałował w czoło.

      – A teraz pij herbatę…

      Anielce zdawało się, że jest na innym świecie. O, Boże! Boże! jaki ten tatko dobry!… i jaki ten Gajda, który kopał swoją córkę, szkaradny!…

      Wtem przyszła jej na myśl pani Weiss i zapał dziewczynki nagle ostygł.

      Rozdział piąty. Weseli są zasmuceni, a smutni mają doskonały humor

      Upłynął tydzień. Słońce grzało coraz mocniej, noce były ciepłe i krótkie. Nad polami przeciągały niekiedy chmury rozsypujące deszcz; wnet je przecie wiatr rozpędzał, aby nie szkodziły zbożom. Jedne drzewa pokrywały się kwiatem, inne – zawiązkami owoców.

      Powietrze pachniało. Nad sadzawką dumały bociany przysłuchując się dukaniu żab. Ptasie gniazda zapełniały się pisklętami. Wszystko żyło i rosło albo – przygotowywało się do życia i wzrostu. W naturze, jak bańki w gotującej się wodzie, wypryskiwały nowe istnienia, nowe głosy, nowe radości. Im wyżej słońce wzbijało się nad horyzont, tym mocniej kipiało życie. Zdawało się, że ogromną gwiazdę tę otacza chmura duchów, które gradem spadają na ziemię i wcielają się w kształty