Syn Jazdona. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн.
Название Syn Jazdona
Автор произведения Józef Ignacy Kraszewski
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

który tu też stał i patrzał na to, pół głosem odezwał się wesoło.

      – Dobra wróżba! kamień padł a nie obraził pana naszego. Czartowska moc go cisnęła, a o Bożą opiekę się rozbiła! I ta, co nas tam czeka w polu, bezsilną będzie…

      Książe usłyszawszy to smutnie się uśmiechnął i wdzięcznie spojrzał na śmiałka. Kamień zgruchotany upadkiem, wielki jak spory bochen chleba czarnego leżał u nóg jego – potrącił go ze wzgardą, zszedł z proga i konia kazał podawać.

      Kto żyw, pośpieszył za nim.

      Na tak zwanem Dobrem Polu nad Nissą szykowały się zastępy.

      Pierwszy, który się już był naprzód wydał i był gotowym, gdy książe go oglądać przyjechał, składała różna drużyna, zbierany lud, rycerstwo ze stron wielu nadbiegłe, niemców na przodzie dosyć, którzy tu rej wodzili, Bertrand stary co był pod Damiettą i tak o jej oblężeniu rozprawiać lubił, stał tu także.

      Nierówno zbrojny tu był żołnierz i nie jednaki, a że niewiele się go zebrało, przybyli też górnicy ze Złotogóry, lud silny, krzepki, zahartowany, ale zbrojny więcej we młoty i obuchy niż w oręże, łuki mający ladajakie. Niektórzy z nich tylko nieśli tarcze proste, skórą jako tako obleczone.

      Co niestało prawego żołnierza, dopełniano górnikami, wiele okazującemi serca. Na wodza się tu wybrał Szepiółka, którego, że trudno było czasem zrozumieć, Morawianin Stempek półkowódzca jego, rozkazy zań wydawał.

      Górnicy, z których sobie lepiéj uzbrojone rycerstwo niemieckie żarty stroić chciało, wzięli to tak do serca, iż wołać i domagać się zaczęli, aby pierwsi do walki wystąpili.

      Książe Bolesław wcale sobie tego nie życzył pono, lecz górnicy nalegali coraz mocniej i gdy książe Henryk się zbliżył, krzyczeć poczęli z szeregów.

      – Pójdziemy przodem!

      Obuszki podnosząc w górę – powtarzali zgodnie.

      – My przodem! my pierwsi!

      Niemcy też im w męztwie ustąpić nie chcieli, i spierać się nie śmieli.

      Książe Henryk zgodził się na ich żądanie.

      – Bóg jeden wie w czem siła – rzekł – prawda, że pierwsze starcie często o losie bitwy stanowi, lecz gdy ochotę mają wielką i serce…

      Szepiółka zgodzić się na to musiał…

      Tak za przekąsy krwawo się pomściwszy, górnicy wyciągnęli przodem na Dobre pole, raźno zanuciwszy pieśń do N. Panny.

      Rozległa się nią wnet okolica, bo inne wszystkie oddziały za niemi śpiewać zaczęły.

      Z wieży Panny Maryi coraz lepiej sunących już ku polu Tatarów widać było. Z góry patrzący mierzyli oczyma jaką przestrzeń swoje i ich oddziały zajmowały.

      Niestety! każda z tych kup pięciu Tatarskich, dziesięćkroć liczbą przechodziła gromadki wojska, skupiającego się na równinie nad Nissą.

      Drugi szyk, którym Sulisław dowodził, cały był z Krakowian i Wielkopolan złożony, dobrze zbrojny, w jasnych pancerzach, chorągiew nad nim czerwona, co się już nieraz we krwi skąpała. Tu było miejsce Pawlika, lecz chłopię rade że się wyrwało, jechało przy księciu. Wojusz tuż za nim w ślad. Krakowian i poznańczyków nie było więcej niż pierwszych, a choć się rozstawili szerzej, nie celowali liczbą, pokaźnością i postawą znaczyli.

      Sulisław obyczajem rycerskim wybrał się do boju jak na gody, bo naówczas brał każdy co miał najlepszego, gdy się miał z nieprzyjacielem potykać i dzień starcia uroczystością był wielką. Więc i on wdział pancerz lśniący, a na hełmie rozpierał się mu Gryf złoty, godło wszystkich jego rodu. – Na tarczy też Gryfa miał z paszczą otwartą i językiem wywalonym, malowanego i złoconego…

      Opolanie składali nie dostatniejszy też liczbą oddział trzeci. Lud rzeźki, postawny, zbrojny dobrze, bo tu niemiecki oręż wprowadzony był dawno i obyczaj też niemiecki panował. Mieczysław Opolski prowadził swoich, a przy nim sporo różnych przybłędów, szwabów, sasów, franków, turyngów, bo się w nich kochał, jak wszyscy Ślązcy Piastowicze, co z Niemiec matki mieli.

      Gdy książe Henryk nadjechał i zbliżył się, pozdrowili się i objęli po bratersku, ale słowa rzec nie mógł żaden. Godzina to była, w której usta niemiały, godzina wielka, w której mówiły oczy.

      Słońce powoli, ciężko z po za chmur się dobywało. Wiatr od Tatarów smród przynosił końskiego potu i spalenizny.

      W czwartym oddziale stało kilku braci i trocha knechtów, których niechętnie przysłali Krzyżacy, ale na tych wiele rachować nie było można, tyle tylko, że z sobą na obłudę chorągiew zakonu przynieśli, jak gdyby ich tam więcej było… W rzeczy garść przyszła licha, a resztę niewielkiej kupki, różny lud niezbyt rycersko wyglądający zapełniał. Tych książe Henryk pominął, ledwie pozdrowiwszy. – Nie wiele z nich spodziewał się korzyści.

      W ostatnim oddziale widać było przedni wybór rycerstwa księcia samego, na którym waga była największa. Tu się kwiat i śmietanka zebrała. Więc naprzód Niemcy zaciągowi i dworscy, Franki, Szwaby, Sasi od Brandeburczyków, wszystko ludzie, co już nie w jednej ziemi i nie z jednym wojowali napastnikiem. Dużo też było od Wrocławia i z całego Ślązka osiadłych ziemian, co na wszystkie wojny chadzali, a wówczas na nich nie zbywało. Dobry lud, wojacy ogromni, zbroje doskonałe, szyk zręczny. Każdy z nich gotów na dziesięciu, z kopją, mieczem, z obuszkiem, z łukiem, niektórzy z cepami żelaznemi. Wielu też kusze miało silne, których bełty człeka na wylot przebijały. Ci jak mur twardzi byli, ale jak kamień też ciężcy w ruchu.

      Już się tak wszystko ustawiło, chorągwie podniesiono mężnie, i pieśń brzmiała znowu pobożna.

      Każdy miejsce swe zajął i trzymał je… Tatarska moc owa z przeciwka już się okazywała.

      Szary tłum, niepokaźny był a ruchliwy. Plugastwa tego oddziały sunęły tak wielkie, że każdy z nich połknąłby był wszystkie razem Henrykowe, gdyby się one nie rozstawiły szeroko…

      Ziemia poczęła tętnić i drgać pod stopami koni i ludzi. Szmer zrazu dolatywał dziwny, jakby wody płynęły wiosenne, potem gęste stad końskich stąpanie.

      I zdało się patrzącym, jakby tam same niemal konie były, a ludzi mało gdzie wytykała się głowa; mało gdzie sterczał łuk górą lub włócznia.

      Z szumu tego coraz wyraźniej wyrywały się hałasy, pisk jakiś, wycie, nawoływanie…

      – Surun! Surun!

      Z tysiąca piersi brzmiało coraz dobitniej:

      – Surun!

      W szykach księcia Henryka spokojnie kończono pieśń pobożną.

      Stały murem, konie tylko niektóre niby spłoszone, wylękłe pod jeźdźcami drżały, przysiadały, i ledwie je w miejscu utrzymać było można.

      Chrapanie ich głuszyło śpiew ludzi. Pieśń w końcu wyciem Tatarów przemożona, ucichła. Usta przestały dźwięk wydawać, dech zaparto, oczy wszystkich zwrócone były na ten tłum, który rósł w nich, posuwał się, olbrzymiał – rozpościerał coraz szerzej.

      Dostrzedz już było można przodem jadących luźno ludzi i u każdego z jeźdźców konia na sznurze bez człeka, tak, że gromada niemi zwiększona, straszniejszą się jeszcze wydawała.

      Trochę otuchy dodało to Ślązakom; nieprzyjaciela więcej się widziało niż było.

      Liczba jednak i tak straszną