Syn Jazdona. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн.
Название Syn Jazdona
Автор произведения Józef Ignacy Kraszewski
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

młodzieniaszka wpadła w oko, skinął nań, aby podszedł.

      Śmiało przystąpił doń Pawlik. Z twarzy poznał książe, iż polakiem być musiał, i złą polszczyzną zapytał go kto by był..

      – Jestem syn Comesa Jazdona z Przemankowa, – odparł chłopak raźno, – przybyłem tu z panem Sulisławem, pragnę się dorobić rycerskiego pasa.

      Nie pokryta jeszcze puchem młodzieńczym świeża twarzyczka młodo bardzo wyglądającego chłopaka, uczucie jakieś politowania obudzić musiała w księciu. Żal mu się zrobiło tego dziecka, które tak zawcześnie na śmierć szło z takiem w obliczu weselem i rzekł przyglądając mu się z uśmiechem.

      – I ty się więc z nami na wojnę wybrałeś?

      – Wyprosiłem się u ojca, bo gdy drudzy idą, niegodziło mi się doma pozostać – zawołał Pawlik nie spuszczając oczów.

      – A siłyż ty masz? – niedowierzająco odparł książe.

      Uśmiechnął się syn Jazdona. Mieczyk miał u pasa, który mu się właśnie pod rękę nawinął. Niewyjmując go z pochew podniósł nieco, ujął w obie dłonie, pocisnął i złamał.

      To była jego odpowiedź na książęce pytanie. Potem z pańską butą, złamany nóż odczepił i choć bogato był okowany, rzucił go od siebie precz, stojącej z pochodniami czeladzi pod nogi.

      Książe Henryk rozśmiał się wesoło, pokazując go siedzącym obok siebie. Ci głowami potrząsali wpatrując się w niego ciekawie.

      – Kiedyś tak silny a ochotny do probowania się i zapasów, – rzekł książe – stań że jutro z Rościsławem i Janem Janiczem przy mnie. Rad patrzeć będę na spotkanie się wasze w pierwszem polu.. Niech Bóg szczęści.

      Skłonił się Pawlik radośnie zarumieniony – choć Wojusz zdala stojący syknął. Nie było już na to rady. Wiedział stary Sowa, że przy księciu stać, było to na największe narażać się niebezpieczeństwo, bo Henryk tam musiał być zawsze, kędy bój wrzał najsroższy.

      Nic nie dorównywało radości Pawlika, który zdawał się w oczach urastać i nadymał się okrutnie. Buty mu przybyło jeszcze.

      W tem opodal u drugiego stołu zanucił ktoś pieśń niemiecką i wszyscy zwróciwszy się doń przysłuchiwać zaczęli. Henryk tylko namarszczył się, bo to był śpiew miłosny a dość płochy i chwila na nucenie źle dobrana. Dano jednak dokończyć ów Minnelied, a książe po ostatniej strofie odezwał się głośno, iż jeżeli śpiewać chciano, przystało tylko pobożną lub rycerską, jaką pieśń zanucić.

      Do tego jednak nie przyszło, a gwar coraz większy powstawał. Książe przepijał do sąsiadów, zachęcając ich.

      – Dobrej myśli bądźmy – mówił – jako prawi rycerze.. Serca sobie zagrzewajmy, aby i w rękach silniej krew płynęła.

      Zmagano się na wesołość – ale myśli odbiegały ku domom. W pośród żartów i śmiechu, ten i ów, szepnął nowinę o zniszczonych klasztorach, o miastach leżących w gruzach, o Sandomierzu i Krakowie, o liczbie jeńców pędzonych w niewolę.

      – Nasz książe – wtrącił Sulislaw – dzięki Bogu, ocalony. Niechcieliśmy tego, co nam najdroższe ważyć na niepewne losy, musiał do Niemiec uchodzić, bośmy dlań sił dostatnich nie mieli.

      – Lepiejby był zrobił – zabełkotał niewyraźnie Szepiołka, spozierając ostro na Sulisława, – żeby był żonę do Węgier wyprawił, a sam przybył do nas. Pobożny pan – dodał – to prawda, a ona, dosyć rzec, że Jadwigi siostrzenica, ale do rycerskiej sprawy za mało pochopny.

      Sulisław ujął się gorąco za pana swego.

      – On radby był iść, wyrywał się nam – rzekł, ale myśmy go nie puścili. Żył jeszcze brat mój podówczas, gdyśmy go na Węgry zmusili. Zamkowi krakowskiemu niebyło co dowierzać, a w polu stanąć samym nie mieliśmy z czem…

      Nikt już nie odpowiedział na to. Książe Henryk poruszył się z miejsca swego.

      – Czas – odezwał się – bodaj północ blizko! Rozejdźmy się wypocząć trochę, by wstać rzeźwiejszemi o świcie.

      Ręką skinął ku swym gościom.

      – Dzisiejszej nocy mało kto snu zakosztuje, – odparł Szepiołka powstając.

      Poczęli się ruszać inni, lecz powoli. Niemców dużo przy kubkach zostało. Pawlik też z wielkiej niecierpliwości wcale się kłaść nie chciał do snu. Z sali wyszedłszy pospieszył do Rościsława i Jana Janicza, oznajmując im o rozkazaniu książęcem, a prosząc aby go do orszaku przyjęli. Biegł potem do chaty, a za nim Wojusz niespokojny.

      Tu, choć dobrze na noc już było, po drodze uzbierawszy towarzyszów, Pawlik niesłuchając starego, naganiającego do spoczynku, swawolę na nowo rozpoczął. Niebyło sposobu dzbany mu poodbierać, ani gości rozpędzić. Rozległy się piosenki wcale nie pobożne, których słuchając nieszczęśliwy klecha, zmuszony już w izbie na posłaniu zostać – uszy sobie zatykał.

      Tak noc przeszła prawie cała.

      W miarę jak się ku ranu zbliżało poważniały lica, ruch w całym obozie zaczął się dawać czuć coraz żywszy. Niektóre oddziały już za wały wyciągały.

      Tym czasem co przedniejsze rycerstwo do kościoła Panny Maryi spieszyło, do którego się już docisnąć było trudno. Światła płonęły w wielkim ołtarzu, a ksiądz jeden nieustannie klęczących obchodził z komunią świętą. Drudzy duchowni tu i owdzie poprzysiadawszy na stopniach, w ławach, stojąc nawet spowiadali przychodzących żołnierzy, prawie wyznań ich nie słuchając, rozgrzeszając co żywiej, bo drudzy tuż z płaczem i błaganiem naciskali się i wpraszali.

      Tłum wlewał się i wylewał nieustannie z kościoła, msze jedna wychodziły po drugich, zaczynało świtać. – Kwietniowe noce krótkie już były.

      Rycerstwo ks. Henryka szykowało się do boju, wedle jego rozkazów, on trwał na modlitwie jeszcze.

      Języka miano pewnego, że Tatarowie na pięć kup byli podzieleni, więc i książe Henryk na tyleż chciał swoich ludzi rozłożyć.

      Szykowali się żołnierze zwolna, bo wielu z nich jeszcze przy kościele na wiatyk oczekiwało, a tego nikomu odmawiać się nie godziło.

      Z wieży kościoła panny Maryi, postawiona na niej straż, dawała znać co widziała. Tatarzy już się z legowiska ruszali. Można było ztąd nawet rozeznać ich niby pięcioro kup oddzielnych, a po nad niemi powiewające płachty jakieś, niby chorągwie.

      Zdala wiatr czasem przynosił jakby głuche wrzaski… Dzień się zdawał na pogodę wybierać, lecz rannych chmur jeszcze nie mogło rozpędzić słońce. Starszyzna się na koniach tu i owdzie zwijając napędzała i stawiła do szyków…

      Ks. Henryka na placu nie było jeszcze, tylko u wrót kościelnych czekał nań przyboczny oddział jego z Rościsławem i Janiczem, a Pawlik z niemi.. Niemców stało już siła na koniach pookuwanych w żelazo, poodziewanych w koszule druciane, w hełmach ciężkich, na których rogi, trąby, skrzydła i ptaki różne sterczały.

      Każdy z tych mężów zbrojnych tak pięknie, zdawał się niezwyciężonym. Cóż mogły przeciw nim strzały? co mogły choćby i tatarskie miecze? konie nawet zbrojami od nich obwarowane były.

      Na polu coraz się ludu roiło więcej, a ks. Henryka nie było jeszcze.

      Modlił się długo u stopni ołtarza, nie trwożąc ale czerpiąc coraz mężniejszego ducha. Duch matki zdał się wstępować w niego i wlewać mu męztwo wielkie.

      Od