Znachor. Dołęga-Mostowicz Tadeusz

Читать онлайн.
Название Znachor
Автор произведения Dołęga-Mostowicz Tadeusz
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

wybrać się do powiatowego Brasławia albo, Boże nie daj, do samego Wilna, wyjazd z dnia na dzień odkładał, może i z tego powodu, że trochę „słabował” na zdrowiu, a podróż męczyła go bardzo. Bywało, jak się trochę zaziębił, to krwią pluł i w łóżku musiał leżeć. A że dobry był człowiek, ludzki i sprawiedliwy, wszyscy podwładni żałowali go bardzo patrząc, jak w oczach niknie. Dwa razy to nawet doktora doń trzeba było przywozić, co niełatwo i drogo, bo osiem mil to nie fraszka. Mówili ludzie, że młody leśniczy już z tego nie wyjdzie, i na to rzeczywiście wyglądało.

      Lato w puszczy jest piękne. Mocno pachnie żywica, powietrze ciepłe jak w piecu, rozmaitych muszek tyle, że aż w uszach brzęczy. Chwieją się wierzchołki smukłych sosen, wiatr szumi w koronach starych dębów, mchy jak dywan puszyste, jagód i grzybów co niemiara i żyć tu, i nie umierać. A gdy jesień przyjdzie, cisza w borze zalega taka jak w kościele podczas podniesienia. Stoją drzewa zamyślone i nawet nie czują, jak z nich liście złocistymi i czerwonymi płatkami spadają i spadają. A w zimie śnieg wszystko pokrywa, wysoko, głęboko, grubymi poduszkami na gałęziach narasta, a gdy człowiek odetchnie, gdy mroźne zdrowe powietrze do piersi wciągnie, to aż radość ogarnia.

      Ale po zimie wiosna przychodzi. Z odtajałej ziemi leśnej, z jezior i bagien opary wilgotne wstają, i wtedy to najgorzej tym, co ich suchoty męczą. Tak było i z panem leśniczym Okszą. Zimę dobrze przetrzymał, ale gdy w marcu śnieg topnieć zaczął, na zdrowiu zapadł. A jak zapadł, to już czwarty tydzień w łóżku leżał i w sypialni raporty od gajowych odbierał. Schudł tak, że i trudno go było poznać, a czasem jak porwał go kaszel, jak zaczął nim trząść, to i mowę na kwadrans czy dłużej tracił. Tylko pot mu wielkimi kroplami występował na czoło i dyszał z trudem.

      W sobotę to było, gdy już pani gajowych całkiem nie wpuściła. Wyszła do nich do kuchni, sama blada i mizerna, i powiedziała cicho:

      – Mąż tak źle się czuje, że… że nie można go męczyć.

      I rozpłakała się.

      – A żeby tak doktora przywieźć, paniczka – odezwał się jeden. – Zawsze lżej mu umierać będzie.

      – Pan nie chce doktora – potrząsnęła głową. – Sama błagam go o to, nie chce zgodzić się.

      – Ja by pojechał po doktora – ofiarował się inny. – A panu leśniczemu można powiedzieć, że doktor sam przejazdem, znaczy się po drodze zajechał.

      Na tym stanęło i pani Okszyna otarła łzy i wróciła do sypialni. Po wielu nieprzespanych nocach sama ledwie powłóczyła nogami. Gdy jednak zbliżyła się do łóżka chorego, usiłowała uśmiechnąć się i udawać dobre myśli. Bała się, by wzrok Janka nie wyczytał prawdziwych, tych strasznych i bolesnych myśli, które zadręczały jej biedną duszę. Gdy on zapadał w sen, wówczas klękała i modliła się żarliwie.

      – Boże, przebacz mi, nie karz mnie, nie mścij się nade mną! Nie zabieraj mi go. Zgrzeszyłam, zrobiłam wiele zła, ale wybacz! Wybacz! Nie mogłam inaczej!

      I łzy jej ciekły po przezroczystej twarzy, a usta drżały w szepcie niezrozumiałych słów.

      Lecz Janek budził się prędko. Przychodził nowy atak kaszlu i na ręczniku zjawiała się nowa krwawa plama. Trzeba było podawać lód i lekarstwa.

      Niespodziewanie wieczorem nastąpiła poprawa. Gorączka spadła. Kazał podnieść się wyżej i usiadł. Bez protestu wypił szklankę śmietanki i powiedział:

      – Zdaje mi się, że będę żył!

      – Na pewno, na pewno, Janku! Kryzys minął, to oczywiste. Czujesz się silniejszy. Zobaczysz, za miesiąc wrócisz zupełnie do zdrowia.

      – Tak myślę. Czy Mariola jeszcze nie śpi?

      Nigdy nie nazywał jej tym imieniem. Nie lubił go i od początku nazywał ją po prostu Marysią, do czego z czasem przyzwyczaiła się i Beata.

      – Nie, jeszcze nie śpi. Odrabia lekcje.

      – Więc jeszcze masz czas na lekcje z nią?…

      Umilkł, a po chwili powiedział:

      – Boże, ile ja tobie i jej wyrządziłem krzywdy.

      – Janku! Jak możesz mówić takie okropne rzeczy! – przeraziła się.

      – To prawda.

      – Sam w to nie wierzysz. Dałeś nam tyle szczęścia, tyle najpiękniejszego szczęścia!…

      Przymknął oczy i szepnął:

      – Kocham cię, Beato, z każdym dniem bardziej. I to ta moja miłość nie pozwoli mi umrzeć.

      – Nie umrzesz, nie możesz umrzeć. Bez ciebie życie dla mnie byłoby gorsze od śmierci. Ale nie mówmy o tym. To już minęło, dzięki Bogu. Wiesz co? Zawołam Marysię. Już tak dawno ciebie nie widziała. Pozwól!

      – Nie powinienem. Tu powietrze pełne zarazków. Już i to mnie przejmuje obawą, że ty wciąż nim oddychasz. Dla jej młodziutkich płuc to trucizna.

      – Niech więc stanie na progu. Zamień z nią chociaż kilka słów. Ty nawet nie wiesz, jak się ona o to dopomina.

      – Dobrze – zgodził się.

      Beata uchyliła drzwi i zawołała:

      – Marysiu! Tatuś pozwala ci przyjść.

      – Tatusiu! – rozległ się z głębi domu radosny pisk, a później tupot prędkich kroków.

      Dziewczynka wbiegła i stanęła nieruchomo. Już od dwóch tygodni nie widziała chorego i zmiana, jaka w nim zaszła, widocznie ją przeraziła.

      – Tatuś ma się dziś lepiej – prędko mówiła Beata – ale pozwala ci tylko stać przy drzwiach. Wkrótce już wstanie i będziecie znowu razem chodzić do lasu.

      – Jakże tam ci idzie, drogie dziecko? – zapytał Oksza.

      – Dziękuję, tatusiu. A wie tatuś, że podmyło tę krzywą brzozę przy Siwym Ruczaju?

      – Podmyło?

      – Tak. Mikoła powiada, że się jak nic przewróci. I mówił jeszcze, że jego syn, Gryszka, widział wczoraj cztery łosie przy brodzie humińskim. Szły jeden za drugim.

      – To pewno te z Czerwonego Lasu.

      – Aha, Mikoła też tak myśli.

      – A nie zapomniałaś już botaniki i fizyki z kretesem? – zapytał z uśmiechem.

      – Wcale nie, tatusiu! – zapewniała i na potwierdzenie tego zaczęła wyliczać, czego nauczyła się sama. Po krótkiej rozmowie Oksza pożegnał dziewczynkę, posyłając jej ręką całusa.

      Ręka była wychudła i nienaturalnie biała.

      Gdy Marysia wyszła, powiedział:

      – Jak ta dziewczyna rośnie. Ma dopiero dwanaście lat, a już jest prawie taka jak ty. W przyszłym roku będziemy jednak musieli oddać ją do szkoły. Mam nadzieję, że wreszcie księżna dostanie pozwolenie wyrębu i my wówczas staniemy na nogi.

      – Bóg da. Byleś tylko ty prędzej wyzdrowiał.

      – Tak, tak – przyznał z energią – muszę wyzdrowieć i zakrzątnąć się koło interesów. Jeżeli wyrębu nie będzie, zdecydowałem się szukać innej posady. Ciężko rozstać się z Odryniecką Puszczą, ale Marysia dorasta. To ważniejsze.

      Zamyślił się i po chwili zapytał:

      – Dużo znów wydałaś na lekarstwa?

      – Nie troszcz się o to.

      – Wiesz, zastanawiałem się, że gdybym teraz umarł, niewiele zostałoby ci po zapłaceniu kosztów pogrzebu. To mnie dręczyło najbardziej… Ze sprzedanych mebli