Znachor. Dołęga-Mostowicz Tadeusz

Читать онлайн.
Название Znachor
Автор произведения Dołęga-Mostowicz Tadeusz
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

nie widziałem, ale ludzie opowiadali. O różnych cudach.

      – A na przykład, zrób łaskę, opowiedz.

      – Ja tam takich rzeczy nie umiem – zastanowił się gość – ale co słyszałem, jak potrafię, powtórzę.

      – Powtórz, powtórz – mała Natalka przysunęła się doń.

      Zaczął niechętnie mówić o matce, której bliźnięta urodziły się martwe, o kupcu, któremu towar złodzieje ukradli, o bluźniercy, któremu język usechł, żołnierzu, któremu na wojnie obie ręce urwało, a wszystkim Ostrobramska pomogła.

      Skończyli właśnie jeść i kobiety zabierały się do sprzątania, ale stanęły nieruchomo, zasłuchane w słowa opowiadającego. On zaś z natury widać milczek, mówił cicho i krótko.

      – Dużo i innych cudów nasłuchałem się. Wszystkiego nie spamiętam – zakończył.

      – Ale to przecie katolicki obraz? – zapytała Zonia.

      – Katolicki.

      – Interesuje mnie – odezwał się znów Wasil – czy Ona i ludziom innej wiary pomaga, na ten przykład prawosławnym?

      – Tego nie wiem – gość wzruszył ramionami – ale tak myślę, że byle tylko był dobry człowiek, to każdemu pomoże.

      – Byle, wiadomo, chrześcijanin – gniewnie poprawiła go matka Agata. – Nie powiesz przecie, że pomogłaby Żydu!

      – Żydu? – odezwał się basem milczący dotychczas rudy parobek. – Na Żyda Ona jeszcze by cholerę zesłała. I taki skutek.

      Zaśmiał się głośno i klepnął się po kolanach.

      Stary Prokop wstał i przeżegnał się. Było to sygnałem dla pozostałych. Kobiety wzięły się do mycia naczyń. Mężczyźni wyszli przed dom oprócz Wasila, który został przy stole. Mielnik wypalił fajeczkę, po czym przyniósł sobie kożuch, rozesłał go pod klonem na trawie i położył się, by zażyć drzemki po sytnym obiedzie.

      – Ja tu za robotnika służę – zagaił rozmowę rudy chłop, zwracając się do siedzącego obok przybysza. – Już szósty rok służę. Dobry młyn. A ty z fachu kim będziesz?

      – Ja bez fachu. Różne roboty znam…

      – Jakbyś tu na noc został, a rankiem miał ochotę, to jeżeli na ślusarskiej robocie rozumiesz się, poprawisz mi rewolwer. Zaciął się i kurek nie podnosi. Diabeł w niego jakiś wstąpił.

      – O nocleg prosiłem; pozwolili, to i przenocuję. A rankiem chętnie zobaczę. Trochę umiem ślusarki.

      – To i podziękuję tobie.

      – A nie trzeba. I tak za gościnność chciałbym się wypłacić. Dobrzy to ludzie.

      Parobek potwierdził. Ludzie szczerzy, nic im zarzucić nie można. Stary wymagający i surowy, ale sprawiedliwy. Ostatniego grosza z człowieka nie wyciągnie i ostatniego potu nie wyciśnie. Chociaż opowiadali o nim, że rodzonego brata z torbami puścił i że ten dzieci mu przeklął. Ale nie wiadomo, jak tam było, bo było dawno. Więcej jak czterdzieści lat temu. A co do przekleństwa, to może i było, bo w dzieciach Prokopowi nie powiodło się. Najstarszy syn utonął, średni na wojnie zginął. Została po nim tylko wdowa, taż właśnie Zonia, że z biednych była, to już u świekrów po śmierci męża została. Zdrowa baba i młoda jeszcze. Niejedną dziewuchę zakasuje. Stara Agata jej nie lubi. Przyczepia się. Były różne powody, ale teraz… Nawet z Olgą-majstrową, córką Prokopa, pogodziły się. Tylko stara bardziej zawzięta. A Olga też dobra baba. Zła nikomu nie życzy…

      – Wczoraj niosę siano do chlewu, a ona krowę doi. I powiada: Słuchaj, Witalis, tobie już dawno pora żenić się. A mnie śmiech. Gdzie mnie żenić się. To i mówię: Chyba z tobą, Olga. A ona, wiem, do tego nauczyciela w Biernatach upodobanie ma. To wyszczerzyła zęby i mówi: Tobie, mówi, Witalis, nie ja, mówi, w głowie. Tobie by Zonia, mówi, wdowa lepsza ode mnie.

      Parobek zaśmiał się, splunął i dodał:

      – Takie to u niej żarty. Ot, babskie sprawy.

      Tymczasem i baby wyszły na powietrze. Olga z Zonią postrojone. Okazało się, że do Biernat idą na wieczorynkę. Mała Natalka pokręciła się i stanęła przy gościu.

      – A ty naszego Wańkę widziałeś?

      – Nie, a który to Wańka?

      – To koń. On tłusty jak świnia. A jak ty nazywasz się?

      – Antoni.

      – A ja Natalka, a po nazwisku Szumińska. Mój ojciec majstrem w fabryce w Ludwikowie był. Ty znasz fabrykę w Ludwikowie?

      – Nie, nie znam.

      – Bardzo tam pięknie. Pałac ogromny. A panicz na motocyklu jeździ. I piece wielkie w hali, jeden przy drugim. Bo w nich cegła wypala się. A inne są do fajansu i do porcelany. Bardzo ciekawe. A nasze stawy widziałeś?

      – Nie, nie widziałem.

      – No, to chodź, pokażę tobie, gdzie można kąpać się. To tam, koło lasu. Bo tu, w dolnym, niebezpiecznie. Wielkie jamy są i wiry. Dziadzio Prokop nikomu nie pozwala od czasu, jak mój wujek Albin tu załamał się na lodzie i utonął. Chodź, pójdziemy.

      – Dobrze, pójdziemy – zgodził się.

      Natalka cienkim głosikiem zasypywała go opowiadaniami. Szli brzegiem po wąskiej, twardo wydeptanej ścieżce. Tak obeszli stawy i dotarli do lasu.

      Uwagę dziewczynki zwróciły grzyby.

      – Boże mój – wołała – ile tu rydzów. Od piątku narosło, bo w piątek z ciotką Zonią wyzbierałyśmy wszystkie. Chcesz, zbierzemy!… Prawda, że dziś niedziela, ale jak dla zabawy coś robić to nie grzech. Sama babcia mówiła…

      Na zbieraniu rydzów między wrzosami gęsto porastającymi zagajnik zeszło im całe popołudnie. Odpoczywali trochę, a później o zmroku wrócili do domu. W samą porę, bo już wołali ich do wieczerzy. Matki i ciotki nie było jeszcze z tańców i Natalka musiała pomagać babce Agacie. Przynieśli cały fartuch rydzów. Żeby nie popsuły się, należało je przebrać i zalać wodą.

      Po wieczerzy i uprzątnięciu wszystkiego Prokop, a po nim i stara, poszli spać do pokojów na drugą stronę sieni. Parobek Witalis wziął na ręce ich syna, kalekiego Wasila, i też go zaniósł do pokojów. Sam wrócił, zza pieca wyciągnął dwa sienniki, ułożył je na ławkach pod ścianami i powiedział:

      – Kładź się. Przenocujesz jako tako. Much już dzięki Bogu niewiele.

      Pozamykał drzwi, zgasił lampkę i położył się. Gość zrobił to samo. Wielką izbę zaległa cisza. Z początku rozlegało się jeszcze brzmienie much, nim nie usadowiły się do snu, a potem to już tylko zza ściany dolatywał spokojny, jednostajny szum wody we młynie. Cicho tu było, ciepło i dobrze. I zasypiało się lekko.

      Ciemno jeszcze było, gdy obudziło ich skrzypienie kół, tupot kopyt końskich i pokrzykiwanie: ludzie przywieźli żyto do młyna. W sieni rozległo się chrząkanie starego Prokopa. Witalis zerwał się, gość również. Wsunęli sienniki za piec.

      Prokop Mielnik wszedł i mruknął:

      – Niech będzie pochwalony…

      – Na wieki… – odpowiedzieli.

      – Co stoicie? Ruszaj się, ty diable – zwrócił się do Witalisa. – Zaporkę odstawić!

      Spojrzał ponuro na gościa i dodał:

      – A ty co? Bierz się do roboty! Nie słyszysz? Ludzie ziarno przywieźli!…

      – To znaczy, że weźmiesz mnie do pracy? – zapytał uradowany.

      – Niech