Znachor. Dołęga-Mostowicz Tadeusz

Читать онлайн.
Название Znachor
Автор произведения Dołęga-Mostowicz Tadeusz
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

moje Antoni Kosiba, a rodem ja z Kalisza.

      – Kto by go wiedział, gdzie ten sam Kalisz.

      – Pewno, że daleko.

      – Świat jest wielki – westchnął Prokop – a ludzie na nim rozmaici.

      Zapanowało milczenie, lecz młynarz po chwili zapytał:

      – A cóż ty chodzisz, że miejsca nigdzie nie zagrzejesz? To domu nie masz?

      – Nie mam.

      – I baby swojej nie masz?

      – Nie.

      – A dlaczego?

      – Nie wiem… Od baby nic dobrego na świecie.

      – Co prawda, to prawda – przyznał Prokop – przez nie tylko zgorszenie i kłopoty. Ale zawsze należy się ożenić. Takie prawo boskie.

      I pomyślał stary Prokop, że to prawo dla niego okazało się okrutne. Urodziła mu wprawdzie żona trzech synów i córkę, ale nie na pociechę, tylko na nieszczęście.

      Rozmyślania jego przerwał przybysz:

      – Pewno, że mnie nie znasz. Ale przecie u ludzi pracowałem, świadectwa mam. Możesz je przeczytać.

      – I czytać nie będę. Z czytanego i z pisanego nie ma nic dobrego.

      – Dokumenty też w porządku. Żebym złodziej był, nie pracy bym szukał, tylko co ukraść. Jakbym był złodziejem, to już dawno zamknęliby mnie w więzieniu. A ja już dwanaście lat chodzę. I nawet nie miałbym ukryć się u kogo, bo nikogo bliskiego nie mam.

      – A dlaczegóż nie masz?

      – A ty masz? – zapytał przybyły.

      Młynarza to zastanowiło.

      – Jakże? Mam rodzinę.

      – Ale jakby, nie daj Boże, wymarła, to znalazłbyś bliskich?… Znalazłbyś życzliwych, serdecznych, co pomogliby ci w biedzie?…

      Nieznajomy mówił jakby z goryczą i patrzył w oczy Prokopowi.

      – Nikt nie ma bliskich – zakończył, a Mielnik nic na to nie odpowiedział.

      Pierwszy raz w życiu podsunięto mu taką myśl i wydała mu się prawdziwą. Toteż przyjaźniej spojrzał na przybysza.

      – Co tam ludzie o mnie mówią czy myślą – powiedział – niewiele mnie to obchodzi. Pewno i tobie bajek naopowiadali. Ale ja sam wiem, jak należy się żyć. Krzywdy ani biedy niczyjej nie chcę. Przyjdzie kto do mnie, to głodny nie odejdzie. Bogiem się świadczę! Tak i tobie powiem: mnie chleba nie brakuje i ty się najesz. Pewne i to, że nie pozwolę ci w rowie przenocować. Kąt się znajdzie. Ale roboty dla ciebie nie mam. Tak ci powiem: wydajesz się i niegłupi człowiek, i może uczciwy. Ale mnie potrzebny robotnik zdrowy, silny, młody. A ty już swój wiek masz.

      Na to przybysz wstał bez słowa. O kilka kroków od domu leżał w trawie kamień młyński, pęknięty przez pół. Pochylił się nad nim, podłożył dłonie pod jego połówkę, rozstawił nogi, zaparł się i podniósł. Trzymał go tak chwilę, w milczeniu patrząc na Mielnika, po czym rzucił, aż ziemia zadudniła.

      Prokop powoli nabijał swoją fajkę. Przybysz usiadł obok, wyciągnął z kieszeni papierosa. Zapalił i młynarz powiedział:

      – Już południe dochodzi.

      – A dochodzi – potwierdził przybysz, zerknąwszy na słońce.

      – Pora na obiad. Cóż te baby porządku przy dniu świętym nie pilnują.

      Baby jednak pilnowały, bo właśnie rozległ się z sieni piskliwy głos dziewczynki:

      – Dziadzia! Obiad!

      – Chodź, zjesz z nami, co Bóg dał – mruknął Prokop, wstając.

      – Bóg zapłać – odpowiedział przybysz i poszedł za nim.

      Z sieni, gdzie nie było podłogi, wchodziło się na prawo przez wysoki próg do pokojów, a na lewo przez jeszcze wyższy do izby, czyli do obszernej kuchni, która była również jadalnią i w której żyło się przez cały dzień. Niemal ćwierć izby zajmował olbrzymi piec wapnem bielony. Z wielkiego otworu buchał żar. Na jego czerwonym tle czerniały pękate sagany, sycząc, bulgocząc i napełniając powietrze zapachem smacznej strawy. Na piecu i na dobudowanych leżakach, gdzie zimą sypiali starsi i dzieci, znajdowały się teraz tylko jakieś rupiecie przykryte pasiastym kilimem.

      Nieotynkowane, ale oszalowane ściany pokryte były setkami barwnych ilustracji. W rogu wisiał złocisty ikonostas ubrany różnokolorowymi papierkami, a przed nim zawieszona na mosiężnych łańcuszkach paliła się mała lampka oliwna.

      W tymże rogu stał wielki stół, przy niedzieli nakryty obrusem z grubego, czystego płótna. Na obrusie leżał potężny, płaski bochen chleba, leżały łyżki drewniane i aluminiowe, widelce, noże i sól w zielonej maselniczce, której przykrywka wyobrażała owcę z jagniętami. Pod ścianami biegła szeroka ława, a nad nią półki przykryte gazetami powycinanymi w ząbki. Na półkach stały misy, dzbany, kubki, talerze, garnki emaliowane i sagany, a na honorowym miejscu sześć rondli miedzianych, błyszczących ostrą, metalową czerwienią.

      W izbie było sześć osób. Jedna stara, zgarbiona baba, dwie dość młode jeszcze kobiety i blada dziewczynka o pięknych, czarnych oczach, wyglądająca na lat trzynaście. I dwaj mężczyźni: tęgi, rudy chłop o szerokich barach, siedzący skromnie przy drzwiach i młody, wysmukły brunet, w którym przybyły od razu domyślił się syna gospodarza, Wasila – Wasil siedział na ławie za stołem, podparty na łokciu, i patrzył w okno. Wejście ojca i nieznajomego nie przerwało mu smutnych rozmyślań.

      Natomiast baby zakotłowały się i zakrzątnęły do podawania. Po chwili już dymiły na stole dwie misy: jedna z tłustym barszczem, tęgo zabielanym, druga z gotowanymi kartoflami.

      Dla Prokopa i dla Wasila postawiono głębokie fajansowe talerze. Reszta miała jeść ze wspólnych mis. Stary usiadł na honorowym miejscu pod obrazami, szeroko przeżegnał się, inni poszli jego śladem i po chwili w izbie rozległo się smakowite siorbanie. Obecność nieznanego gościa nikogo tu nie zdziwiła. Nieraz się zdarzali. Nikt też nań nie zwrócił szczególnej uwagi. Między sobą z rzadka przerzucali się urywanymi zdaniami, raz polskimi, raz białoruskimi, jak wszyscy w tych stronach. Wkrótce misy opróżniły się i stara gospodyni, nazywana „matką Agatą”, zwróciła się do jednej z kobiet:

      – Nuże, Zonia! Co, zaczadziałaś? Ruszże się!

      Zonia, wysoka, szerokobiodra baba poderwała się, chwyciła puste misy i pobiegła do pieca. Wzięła stojący w kącie uchwyt na długim kiju, szybko wsunęła go do rozpalonej czeluści i wydobyła z niej sagan. Jej zdrowe, pucułowate policzki zaczerwieniły się od ognia, a gdy wracała z pełną misą, musiała ją trzymać w wyciągniętych rękach: miała wyjątkowo duże i pełne piersi.

      Po barszczu przyszła kolej na mięso, gotowaną wieprzowinę, pokrajaną w kawałki wielkości pięści, tłustą i przerastałą.

      – Olga! – zaskrzeczała niecierpliwie matka Agata, zwracając się do drugiej kobiety. – Odkrójże bratu chleba! Nie widzisz!

      Olga, szczupła i zwinna, sięgnęła po bochenek, uniosła go lekko, oparła o siebie i odcięła długą, cienką i równą kromkę.

      – I mnie chleba, mamo – upominała się dziewczynka nazywana Natalką.

      – I człowiekowi nie zapomnij – burknął Prokop.

      Olga zerknęła na gościa i położyła przed nim takąż zgrabną kromkę.

      – Dziękuję – powiedział, a ona zaśmiała się i kiwnęła głową.

      – Nie ma za co.

      – Z daleka jesteś?

      – Z