Czerwona kraina. Joe Abercrombie

Читать онлайн.
Название Czerwona kraina
Автор произведения Joe Abercrombie
Жанр Детективная фантастика
Серия
Издательство Детективная фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788366409873



Скачать книгу

miasteczko. – Sufeen wskazał gęstwinę drzew lekko drżącym palcem. – Nie mają niczego, co warto zabrać.

      Dimbik zmarszczył czoło, drapiąc paznokciem plamę na swojej szarfie.

      – Nie wiadomo, dopóki się nie zobaczy.

      – Po prostu chciałbym, żebyście dali mi szansę. – Sufeen złożył dłonie i popatrzył Cosce w oczy. – Modlę się o to.

      – Modlitwa to arogancja – zaintonował Jubair. – Nadzieja człowieka, że zmieni wolę Boga. Tymczasem Boży plan jest ustalony, a Jego słowa już zostały wypowiedziane.

      – No to pierdolić Go! – warknął Sufeen.

      Jubair lekko uniósł brew.

      – Jeszcze się przekonasz, że to Bóg pierdoli ludzi.

      Zapadła cisza, w której rozbrzmiewały tylko metaliczne nuty wojskowych przygotowań dobiegające spomiędzy drzew oraz śpiew porannych ptaków.

      Stary westchnął i potarł grzbiet nosa.

      – Wyglądasz na zdeterminowanego.

      Sufeen powtórzył słowa Lorsena.

      – Człowiek kierujący się zasadami musi podejmować trudne decyzje i liczyć się z ich konsekwencjami.

      – A jeśli się zgodzę, to co wtedy? Czy twoje sumienie będzie nas dręczyło aż do Bliskiej Krainy i z powrotem? To może się stać męczące. Sumienie potrafi dawać się we znaki, ale to samo można powiedzieć o zgniliźnie fiuta. Dorosły człowiek powinien zmagać się ze swoimi dolegliwościami dyskretnie i nie pozwalać, by stały się problemem dla jego przyjaciół i kolegów.

      – Sumienie to nie jest to samo co zgnilizna fiuta – odburknął Lorsen.

      – Zaiste – rzekł z naciskiem Cosca. – Zgnilizna fiuta rzadko bywa śmiertelna.

      Twarz Inkwizytora wykrzywiła jeszcze większa wściekłość niż zazwyczaj.

      – Mam rozumieć, że rozważa pan przystanie na ten idiotyzm?

      – Owszem. Miasteczko jest otoczone i nikt z niego nie ucieknie. Być może w ten sposób zdołamy ułatwić sobie życie. Co o tym myślisz, Temple?

      Temple zamrugał.

      – Ja?

      – Patrzę na ciebie i wypowiadam twoje nazwisko.

      – No tak, ale... ja? – Nie bez przyczyny przestał podejmować trudne decyzje. Jego wybory zawsze okazywały się błędne. Najlepszy dowód stanowił fakt, że po trzydziestu latach nurzania się w ubóstwie i strachu pomiędzy kolejnymi katastrofami, wpakował się w taki układ. Przeniósł wzrok z Sufeena na Coscę, potem na Lorsena i z powrotem. Co może mu zapewnić największy zysk? Co jest najmniej groźne? Kto ma... rację? Niezwykle trudno było odnaleźć właściwą drogę w tym gąszczu. – Cóż...

      Cosca wydął policzki.

      – Człowiek sumienia i człowiek wątpliwości. Rzeczywiście, niech Bóg ma nas w opiece. Masz godzinę.

      – Protestuję! – warknął Lorsen.

      – Skoro pan musi, ale obawiam się, że niczego nie słyszę przez ten hałas.

      – Jaki hałas?

      Cosca wetknął sobie palce do uszu.

      – Bla-li-la-li-la-li-la-li-la...!

      Wciąż to robił, gdy Temple pośpiesznie ruszył między potężnymi drzewami w ślad za Sufeenem. Ich buty chrzęściły na opadłych patykach, zgniłych szyszkach, zbrązowiałych sosnowych igłach. Odgłosy ludzi ucichły i było słychać jedynie szelest gałęzi wysoko w górze oraz świergotanie i ćwierkanie ptaków.

      – Oszalałeś? – syknął Temple, z trudem nadążając za Sufeenem.

      – Raczej odzyskałem rozum.

      – Co zamierzasz zrobić?

      – Porozmawiam z nimi.

      – Z kim?

      – Z każdym, kto mnie wysłucha.

      – Słowami nie naprawisz świata!

      – Więc jak? Ogniem i mieczem? Dokumentami werbunkowymi?

      Minęli ostatnią grupę zaskoczonych strażników, a gdy Bermi posłał im pytające spojrzenie, Temple tylko bezradnie wzruszył ramionami. Po chwili znaleźli się na otwartej przestrzeni i poczuli na twarzy jasne światło słońca. W dole kilka tuzinów domów tworzących Averstock tuliło się do zakrętu rzeki. W wypadku większości z nich określenie „dom” było zbyt łaskawe. Nędzne budy poprzedzielane piachem, a czasami gównem. Sufeen ruszył pewnym krokiem w ich stronę w dół zbocza.

      – Co on zamierza, do diabła? – syknął Bermi ze swojej bezpiecznej kryjówki w cieniu drzew.

      – Chyba podąża za swoim sumieniem – odrzekł Temple.

      Styryjczyk nie wyglądał na przekonanego.

      – Sumienie to gówniany nawigator.

      – Często mu to powtarzam.

      Mimo to, Sufeen nie zamierzał zwalniać.

      – O Boże – szepnął Temple, mrużąc oczy i spoglądając na błękitne niebo. – O Boże, o Boże. – Po czym ruszył w ślad za Sufeenem przez trawę chłoszczącą mu łydki, upstrzoną białymi kwiatkami, których nazwy nie znał.

      – Poświęcanie się dla idei wcale nie jest szlachetne! – zawołał, gdy dogonił zwiadowcę. – To paskudna, bezcelowa sprawa, za którą nikt ci nie podziękuje!

      – Może Bóg to zrobi.

      – Nawet jeśli istnieje jakiś Bóg, to ma ważniejsze zmartwienia niż ktoś taki jak my!

      Sufeen szedł dalej, nie rozglądając się na boki.

      – Wracaj, Temple. To nie jest łatwa ścieżka.

      – Kurwa, domyśliłem się! – Chwycił Sufeena za rękaw. – Obaj wracajmy!

      Sufeen odtrącił jego rękę.

      – Nie.

      – Więc idę z tobą!

      – Dobrze.

      – Kurwa! – Temple ponownie przyśpieszył kroku, żeby nadążyć za Sufeenem. Miasteczko coraz bardziej się zbliżało i coraz mniej wyglądało jak coś, dla czego chciałby ryzykować życie. – Jaki masz plan? Bo masz jakiś, prawda?

      – Mam... część planu.

      – To niezbyt pocieszające.

      – Nie miałem zamiaru cię pocieszać.

      – Więc ci się, kurwa, udało, przyjacielu.

      Przeszli pod łukiem z grubo ociosanych belek, służącym jako brama, z której zwieszał się skrzypiący szyld z napisem „Averstock”. Ominęli najbardziej bagniste miejsca na bagnistej głównej ulicy biegnącej pomiędzy pochyłymi parterowymi budynkami, w większości zbudowanymi z wypaczonej sośniny.

      – Boże, co za biedne miejsce – mruknął Sufeen.

      – Przypomina mi o domu – szepnął Temple.

      Wcale go to nie ucieszyło. Spieczone słońcem dolne miasto w Dagosce, tłoczne slumsy Styrii, jałowe wioski Bliskiej Krainy. Każdy naród był na swój sposób bogaty, a zarazem biedny.

      Kobieta oprawiała zanieczyszczoną jajeczkami much padlinę, która mogła należeć do królika albo kota, a Temple miał wrażenie, że dla wieśniaczki nie stanowi to różnicy. Para półnagich dzieci bezmyślnie okładała się drewnianymi mieczami