Las, 4 rano. Jan Jakub Kolski

Читать онлайн.
Название Las, 4 rano
Автор произведения Jan Jakub Kolski
Жанр Классическая проза
Серия
Издательство Классическая проза
Год выпуска 0
isbn 9788380320444



Скачать книгу

w stronę szosy najkrótszą drogą. Potykał się o gałęzie, jęczał z wysiłku, świszczał jak podziurawiona harmonia. Nie dawał rady utrzymać myśli w środku. Wysypywały się z głowy jak śmieci.

      – Nie mam nikogo! Proszę, niech ona stoi przy drodze! Niech czeka na klientów, albo niech wybiera z kontenerów jakieś kolorowe gówna! Nie zabieraj mi jej, bo to mnie zabije. Kocham ją! – wykrzyczał modlitwę do Boga.

      Bóg nie posłuchał; dziad zwrócił się do niego zbyt późno. Kurwy nie było przy szosie. Został po niej krwawy ślad zasypany piaskiem, obrys ciała, smuga po plastikowym worku. Przy kontenerach leżały zużyte opatrunki, gumowe rękawiczki, strzykawki z resztkami płynów.

      Długo stał za drzewami. Czekał, aż odjedzie ostatnie auto, zielona skoda na niemieckich numerach. Rozpoznał siedzącego w niej człowieka. To był księgowy z elektrowni. Coś mówił do siebie, kręcił głową z niedowierzaniem, potem odjechał zasmarkany.

      Dziad poszedł na plac. Pokręcił się przez chwilę, udając, że nic się nie stało. Patrzył na pozostałości po dziwce, na płytkie podwójne ślady kozaków.

      Jaką małą miała stopę – pomyślał. Jak dziecko. Najwyżej trzydzieści cztery albo pięć.

      Podniósł z ziemi białą torebkę. Nieostrożnie. Wysypały się z niej drobiazgi: szminka, puder z lusterkiem, cienie do powiek. Pozbierał, wytarł każdy drobiazg o spodnie. W głębi lasu wisiała na gałęzi jego reklamówka. Rozpoznał, bo jak zawsze przewiązana była różową prezerwatywą.

      – Już nie obchodzę urodzin, imienin ani żadnych świąt – odezwał się przez łzy. – Nie mam żadnej rodziny, Nata. Ty byłaś ostatnia.

      Zdjął torbę z drzewa, rozwiązał, zajrzał do środka. Znalazł prezent, na który nigdy nie zasłużył; wielkiego Misia Uszatka i ponad pół butelki whisky Glenfiddich.

      14

      Upił się. Wracał do ziemianki, rycząc jak zarzynany wieprz. Brzmiało to coś jak pijacka piosenka nadziana przekleństwami. Pełno w niej było kurw, pizd i jebanych chujów. Kiedy już zdarł gardło do krwi, odezwał się ciszej:

      – Znałem dużo kobiet, Nata. Bardzo dużo. Kobiety lgnęły do mnie, bo miałem pieniądze i charakter. No i jeszcze to coś, o czym nie wiadomo, czym jest ani jak się nazywa. Powiedzmy... urok wszeteczny. Że niby drań, ale podszyty dobrym człowiekiem, takim... słodkim wiecznym chłopcem. I wiesz, co ci powiem? Nie zapamiętałem żadnej. To znaczy żadnego zdania, które chciałbym powtórzyć, żadnej myśli serdecznej. Pamiętam za to inne rzeczy; dupki jędrne i ciasne, usta namiętne, cipki owłosione, ze ścieżkami pośrodku i całkiem wygolone, cycki prawdziwe i sztuczne. Ale to nie jest pamięć o człowieku. Za to ciebie mogę cytować jak książkę. Na przykład to: „Nie jestem ani dobra, ani zła. Po prostu jestem. Ktoś miał pomysł, żeby mnie postawić na placu przy kontenerach, ale to też jest miejsce na ziemi”. Widzisz? Pomogłaś mi zrozumieć, że kurewski plac to takie samo miejsce jak na przykład Times Square w Nowym Jorku czy plac Zbawiciela w Warszawie. To, co dzisiaj jest wydeptanym przez dziwkę kawałkiem pobocza, jutro może być domem Bernadety Soubirous w Lourdes albo na przykład Kalkutą. Bo byłaś czysta jak szkło. „Nie patrz tak na mnie, bo zmieniasz mi kolor oczu. Już mam trochę niebieskie, jak ty. Nie wolno tak robić kurwie, bo kurwa tak nie robi innym ludziom”. Tak mówiłaś do mnie. Jak do kochanka. Dostałem od ciebie, Nata, więcej niż od wszystkich innych kobiet razem wziętych. Zbierałaś dla mnie chleb, ser, kiełbasę, wódkę i te pierdolone pluszaki. Pytałaś, po co mi one. Wiesz, po co? Po nic. Każdy ma jakiegoś zajoba, a mój jest właśnie taki.

      Szedł, zataczał się, przewracał, wykrzykiwał sprośne zdania, oskarżał o zbrodnię drzewa, liście, a na koniec wszystkie ptaki z lasu. Szczególnie kruki, bo to one zbierały czerń z nocy i zrzucały ją na plac z kontenerami.

      – Jebane kruki! Pozabijam was, skurwysyny! Zastrzelę, spalę i zakopię.

      Zasnął pod dębem, nad norą rosomaka. Nim nastał świt, umarła w nim wszelka nadzieja.

      15

      Nie wiedział, jak zacząć dzień. Obudził się przyciśnięty głazem, bez siły, pragnień i woli. Czuł się tak, jakby to jemu poderżnięto gardło. Leżał pod dębem, miał zmoczone spodnie, śmierdział rzygowinami i moczem. Z nory wyszedł rosomak; duży, kudłaty osobnik. Obwąchał dziada, skrzywił się z pogardą, nasikał na kapotę, spodnie i buty.

      Potrzebował ośmiu lat, żeby dojść do jakiej takiej równowagi. Chybotał się cały, trząsł w środku i na zewnątrz, ale... żył. Wstawał rano, kładł się w nocy, miał obowiązki, jadł, pił, wydalał, zdobywał szacunek mieszkańców lasu i trójki towarzyszy życia. Oszukał wszystkich: siebie, kota, psa, tumaka i Nataszę. Kłamał. Nie uwolnił się. Nigdy nie wyszedł z zamknięcia. Próbował, to prawda. Nawet wydawało mu się, że zbudował dobrze wyglądający ład ze sobą w centrum. Ale runął ten niepewny kraj jak wieża z klocków. Roztrzaskał się o pobocze przy śmietnisku.

      Leżał pod dębem do wieczora. Nie wstał ani nawet nie zmienił pozycji. Jego mózg nie był zdolny do wytworzenia sygnału uruchomiającego wolę. Przełykał ślinę, kaszlał, wciągał powietrze nosem. Kiedy poczuł smród, zrozumiał, że wypróżnił się bez kontroli. Przychodziły zwierzęta: sarna, zając, lis, jaszczurka, przystawały, wąchały dziada, omijały albo wchodziły mu na plecy. Nie czuły strachu, bo jak się bać kamienia? Wreszcie nadbiegła Marynia. Poznała, ułożyła się obok głowy. Ona jedna wyczuła, że człowiek żyje.

      Wstał dobrze po zmierzchu. Podniósł się z ziemi. Ciało odcięte od impulsów dostało jakiś niewielki ratunkowy bodziec. Starczyło go na tyle, żeby doprowadzić dziada do chaty. Zapomniał o pułapce ustawionej w przejściu. Wlazł prosto na nią, uwolnił energię sprężyn; szczęknęły, zacisnęły się na nodze. Syknął z bólu, zawiadamiając organizm, że coś w nim ożywa. Bo umarł na cały dzień. Oddzielił się swoją zasraną duszą od reszty. Ale zmartwychwstał. Tylko po co? Po jaki ciężki chuj?

      Pies i kot nie przywitały się z nim. Widać miały jakieś powody, nad którymi nie chciał się zastanawiać. Rzucił im na podłogę kiełbasę, ser i resztkę herbatników. Poszedł spać. Tym razem położył się wprost na klepisku. Zdjął zajęcze skórki, odwinął chodnik, wygrzebał jamę kawałkiem deski. Wania i Bańka nic nie zrozumiały. Może tylko tyle, że człowiek zwariował i z jakiegoś powodu postanowił być nimi. To samo pomyślała Marynia, bo kiedy upolowała piżmaka nad stawem, zadowoliła się połówką z ogonem, a łeb z przednimi łapami przywlekła do ziemianki. Położyła je przy głowie wariata.

      Spał i nie spał. Oddychał.

      Sen. Karuzela w wesołym miasteczku. Idą. Niebieski płaszczyk w czerwone misie. Słońce w oczy. Wata cukrowa na patyku. Różowa. Myje jej lepkie dłonie. Maleńkie. Buzia umorusana. Oczy niebieskie. Bardzo niebieskie. Ultramaryna z guzika. Kupują plastikowe żetony. Kręcą się. Szybko. Coraz szybciej. Glut wysuwa się z nosa. Przeciera go wierzchem dłoni.

      – Bałaś się?

      – Bałam.

      – Kupię ci pluszaka, chcesz?

      – Chcę, ale tylko Misia Uszatka.

      Tym razem zapamiętał cały sen. Od początku do końca. Nie zapamiętał tylko, kim był ten mężczyzna, kim było to dziecko i czym był ten dzień.

      16

      Od rana wziął się za siebie. Nie jak człowiek, jak zwierzę. Zdjął ufajdane spodnie, wytarł dupę szmatą, opatrzył zranioną nogę. Nie umył się, nie ogolił, zebrał łachy, zakopał. Postanowił żyć dalej, ale nie był gotów do kontynuowania