Szkoła Bogów. Бернар Вербер

Читать онлайн.
Название Szkoła Bogów
Автор произведения Бернар Вербер
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7999-412-0



Скачать книгу

powiedział, że jesteśmy w miejscu Ostatecznego Wtajemniczenia. Więc to normalne, że spotykamy to, co najlepsze i to, co najgorsze, że odczuwamy największy strach i największe pragnienie. Diabeł i bogini miłości…

      – Oj, Michael, jak zawsze dajesz się porwać swojej wyobraźni. I już zdążyłeś zakochać się w kobiecie, której nawet jeszcze nie spotkałeś. Moc słów, prawda? „Bogini miłości”. Już samo wymawianie tych słów sprawia ci przyjemność…

      Las wznosi się coraz bardziej stromo. Czerwień nieba przechodzi w kolor malwy, dalej w szary, a w końcu staje się granatowe. Zamglony szczyt trójkątnej góry znowu wysyła świetlny sygnał, jakby chciał rzucić nam wyzwanie.

      Ciemność staje się coraz głębsza. Nie widzę nawet własnych stóp. Przychodzi mi na myśl, że kiedy na dole dwanaście uderzeń dzwonu wybije północ, lepiej będzie dać sobie spokój.

      Wszystko niknie w ciemności. Nagle wśród paproci dostrzegam niewielkie światełko. Robaczek świętojański. Cały rój świetlików zrywa się do lotu, tworząc świetlistą chmurę, rozciągającą się na wysokości naszych oczu.

      Edmond Wells chwyta jednego z fosforyzujących owadów i umieszcza go w zagłębieniu dłoni. Świetlik nie ucieka, wręcz przeciwnie, zaczyna świecić z jeszcze większą mocą. Specjalista od mrówek bardzo delikatnie podaje mi drugiego świetlika, który teraz trzepocze skrzydełkami w mojej dłoni. Zdziwiony zastanawiam się, jak takie maleńkie stworzenie może wytwarzać tak wielką jasność. Moje źrenice powoli przyzwyczajają się do ciemności, ale świetlik jest niemal tak skuteczny jak latarka.

      Wspomagani przez robaczki świętojańskie, ruszamy dalej. Nagle kolejne światła rozcinają mrok. Ponownie kryjemy się w zaroślach, skąd obserwujemy zadziwiającą scenę: widzimy bogów-uczniów, którzy idąc, wytwarzają światło błyskawic. Używają do tego swoich ankh, wywołujących pioruny. Teraz rozumiem, dlaczego Atena z taką pewnością twierdziła, że śmierć Claude’a Debussy’ego spowodował jeden z uczniów. Jego ciało wokół rany było zwęglone. Zaokrąglony krzyż, krzyż życia, i owszem, ale również krzyż śmierci.

      Wędrowcy zauważyli nas. Zgasili swoje ankh, a my położyliśmy świetliki na ziemi. Chociaż nie widzimy się nawzajem, jesteśmy świadomi, że znajdujemy się w odległości pięćdziesięciu metrów od siebie.

      – Kim jesteście? – pytam pierwszy.

      – A wy? – odpowiada kobiecy głos.

      – Wy pierwsi – nakazuje męski głos.

      Rozmowa głuchych.

      – Spotkajmy się wpół drogi – mówię z opanowaniem.

      – Zgoda. Na trzy. Raz… dwa… trzy…

      Nikt się nie rusza. Scena przypomina mi fragment Encyklopedii Wellsa, dotyczący paradoksu więźnia, który nie jest w stanie zaufać w pełni swoim wspólnikom i woli na nich donieść, niż ryzykować, że to oni doniosą na niego. Ale w tej sytuacji jest coś, co mi nie daje spokoju. Ten męski głos… Chyba go znam.

      – …Raoul? – pytam z niedowierzaniem.

      – MICHAEL!

      Biegniemy do siebie w ciemności, po omacku, wreszcie, nieprzytomni ze szczęścia, padamy sobie w ramiona. Raoul, Raoul Razorback. Mój najlepszy przyjaciel. Raoul, małomówny chłopak spotkany na cmentarzu Pere-Lachaise w Paryżu. Ten, który zaraził mnie swą pasją zdobywania obcych rozumowi obszarów. To z nim, u jego boku, przekraczałem kolejne granice poznania świata umarłych. Raoul, prawdziwy wynalazca tanatonautyki, nieustraszony odkrywca zaświatów. Wymachuje swoim ankh, a następnie kieruje go w stronę ziemi. W blasku światła widać jego wydłużoną, chudą twarz, moją także.

      – Michael, jak zwykle, gdzie ja, tam i ty!

      Nadal ściska mnie swoimi długimi rękoma. Za nim widzę dwie inne postaci. Przecieram oczy. Freddy Meyer, niewidomy rabin, który otworzył przed nami tajemnice kabały. Freddy, okrągła twarz, dobroduszny wygląd, pionier grupowych lotów, z warkoczami ze srebrnych sznurków, ten, który drobnym żartem potrafił rozładować nastrój w najbardziej napawającej grozą sytuacji.

      – Wszechświat jest naprawdę mały! – wykrzykuje. – Nie można nawet zmienić planety, by nie wpaść na przyjaciół…

      Blaskiem swojego ankh oświetla ziemię i dzięki temu mogę widzieć jego twarz.

      Zatem ten, który na Ziemi był niewidomy, odzyskał wzrok. Obok, przytulona do niego, stoi Marilyn Monroe. Ziemski symbol seksu, Marilyn Monroe, w świecie aniołów została towarzyszką rabina.

      – To dlatego, że nic tak nie łączy, jak humor – potwierdza.

      W swojej obcisłej todze gwiazda wygląda jeszcze bardziej uwodzicielsko niż zazwyczaj. Przygarniam ją w uścisku.

      – O, proszę – mówi Freddy – ledwie wrócił do ludzkiej postaci, a już każdy pretekst jest dobry, by obmacywać moją żonę…

      – Atena mówiła, że są tu wyłącznie Francuzi. Ale ty, Marilyn, o ile dobrze pamiętam, jesteś Amerykanką…

      Freddy tłumaczy, że wychodząc za niego, mogła wybrać jedno obywatelstwo. Aby móc z nim pozostać, wybrała bycie Francuzką, na co zgodziła się niebiańska administracja. Moim zdaniem, władzom Olimpii musiało bardzo zależeć na obecności alzackiego rabina wśród tegorocznych uczniów, skoro zgodziły się na to nagięcie przepisów. A może pojęcie narodowości jest tu traktowane bardzo szeroko, bo przecież Mata Hari i Vincent van Gogh, chociaż zmarli we Francji, pochodzili jednak z Holandii…

      Aktorka nadal robi ogromne wrażenie. Zadarty nosek, niebieskie oczy ocienione długimi, wypielęgnowanymi rzęsami, mleczna cera. Siła miesza się ze słabością, łagodność ze smutkiem. Wszystko to wzrusza mnie i rozczula.

      Również Edmond Wells wychodzi z ciemności. Pomiędzy Raoulem i moim mistrzem istniała zawsze swego rodzaju nieufność, ale dziś wydaje się, że wzajemne żale poszły w zapomnienie.

      – Z miłością do szpady, z humorem do tarczy! – woła Marilyn, przypominając nasze niegdysiejsze zawołanie.

      Zgodnym chórem, nie przejmując się cherubinkami ani centaurami, powtarzamy nasze dawne hasło:

      – Z miłością do szpady, z humorem do tarczy!

      Chwytamy się za dłonie. Znów jesteśmy razem i dobrze nam z tym. Wraca tyle wspólnych wspomnień.

      Kiedy byliśmy aniołami, wędrowaliśmy razem w kosmosie, poszukując planety zamieszkiwanej przez inteligentne istoty, a znaleźliśmy Czerwoną Planetę.

      Wspólnie wypowiedzieliśmy wojnę upadłym aniołom i wygraliśmy ją „z miłością do szpady, z humorem do tarczy”.

      – Kiedy wyruszaliśmy odkrywać kontynent umarłych, byliśmy tanatonautami – mówi Freddy Meyer. – Podczas odkrywania Imperium Aniołów byliśmy angelonautami. Teraz, gdy poznajemy królestwo bogów, przydałaby się nowa nazwa.

      – Teonauci, z greckiego theo – bóg, gdyż będziemy eksploratorami boskości – powiedziałem.

      – Niech będą teonauci – zgadzają się moi przyjaciele.

      Raoul pokazuje, jak mam się posługiwać swoim ankh. Aby wytworzyć światło, należy przestawić kółko w pozycję D, a następnie nacisnąć na nie. Świecąc pod stopy zauważam, że moi towarzysze są pobrudzeni ziemią.

      – Kopaliśmy tunel pod murem miasta, w miejscu, gdzie zarośla maskują wyjście – tłumaczy rabin. – Było nas troje, więc szło szybko.

      – Chodźmy dalej razem – proponuje Edmond Wells.

      Tak więc już w piątkę wspinamy się wśród drzew.